ELEGANT Z MOSINY III

Witaj!

Zanim zacznę kończyć (mam nadzieję) trylogię mosińską, chciałbym Ci coś powiedzieć.

Jeśli tylko któryś z moich wpisów sprowokował u Ciebie jakąś myśl i chciałbyś się nią podzielić, masz chwilę czasu i akurat przyjdzie odpowiedni moment  – będzie mi bardzo miło.

A wracając do wątku głównego – nie ukrywam, że dalsza część wydarzeń z ODAzG coraz śmielej zmierza do innej niż moja pamięć lokalizacji, więc to chyba ostatnia szansa żebym wrócił do tych wspomnień. Choć zobaczymy – w najgorszym wypadku urwę tę historię, co nada jej jakiś wieczny wymiar…

Podczas Jamów zająłem bardzo dobre miejsce na wygodnym fotelu i po chwili poczułem się po prostu błogo. Gdy czasami zamykałem oczy i dawałem się ponieść tym głośnym, nieco nieokiełznanym dźwiękom, które opowiadały mi swoją historię, miałem wrażenie, że otwiera się niezależna nić porozumienia między moją percepcją, a wzmacniaczem.
Po prostu po raz kolejny okazało się, że improwizacja ma w sobie coś magicznego.

Zaryzykuję twierdzenie, że to właśnie dzięki tej formie prezentowania muzyki swoją pełnię osiąga to, co nazwałbym muzycznym językiem, którym w sprzyjających okolicznościach muzycy mogą wreszcie normalnie ze sobą porozmawiać.

I takich rozmów zwyczajnie kocham słuchać.
Są one jednym z najcudowniejszych stanów około duchowych jakie przeżywam i przy ich okazji naprawdę mogę odpocząć.

Nie wchodząc w zbędne szczegóły, mogę śmiało napisać, że pierwszy dzień zakończył się niebiańsko. Gdy nocą (bo chyba już była noc) dotarliśmy do wspaniałego mieszkania Bartka i Eweliny i podjąłem decyzję o zaśnięciu, mój organizm wykonał rozkaz w trybie natychmiastowym.

Sobota, jak na ten dzień tygodnia, zaczęła się dość szybko.
Do wyboru były warsztaty z takimi tuzami jak: Krzysztof Ścierański, Marek Raduli, Przemek Kuczyński i Grażyna Łobaszewska.
Dla mnie wybór był bardzo prosty, choć teoretycznie nie powinienem się ze sobą zgodzić. Gdyby mnie ktoś zapytał o kryterium ważności poszczególnych elementów składowych w muzyce, wokal wylądowałby na jednym z ostatnich miejsc, a jednak przez ani jeden moment nie miałem wątpliwości, że z tego grona wybiorę Grażynę Łobaszewską.
Po prostu uważam, że dźwięki które tworzy głosem, są ciekawsze niż te, które wymienieni wyżej muzycy wydobywają ze swoich instrumentów.

Efekt? – strzał w dziesiątkę!

Łobaszewska to profesjonalista w każdym calu, a jednocześnie bardzo oryginalna postać.
Na warsztatach jej zachowanie miało w sobie zdecydowanie więcej z pomocnej koleżanki niż nauczyciela. Oczywiście rady, których udzielała, były chirurgicznie precyzyjne i często wykraczały poza standardowe spojrzenie na wokal (może Ty po prostu potrzebujesz chłopa, który się Tobą zaopiekuje a nie odwrotnie?), zaś aura wieloletniego doświadczenia wręcz oślepiała słuchaczy, ale przy tym nie było ani grama pozy, gwiazdorstwa czy dystansu. Wyglądało to tak jakby osiągnęła całkowity życiowy luz i właśnie dlatego jej warsztaty, mimo że trwały 6 godzin, minęły mi jak trzy kwadranse – słuchałem jak zaczarowany.

Oczywiście najbardziej podobały mi się opowieści o sprawach związanych z nagłośnieniem i używaniem mikrofonu, choć różnorakie historie z okolic polskiego show biznesu też były niczego sobie. Naprawdę byłem pod wrażeniem.
W ogóle to zawsze lubiłem spędzać czas z osobami starszymi od siebie (co mi zresztą zostało do dziś), bo wydawało mi się, że ich słowa mają większą siłę.
Dlatego też bardzo lubię czytać autobiografie artystów, które podsumowują np. 40 lat ichniej kariery.
Zdarza mi się w takich księgach natrafić na fragmenty zawierające pewną dozę osobistej mądrości życiowej, która mnie szczerze fascynuje i muszę powiedzieć, że coś podobnego poczułem właśnie podczas tych warsztatów, krótko mówiąc – było warto.

No i w ten sposób do koncertów zostały jakieś dwie godziny –nie mam pojęcia co wtedy robiłem.
Jak siebie znam poszedłem coś zjeść i wypiłem browara, ale to przecież nie zajmuje tyle czasu… wiem! przypomniałem sobie!
Poszedłem do sali głównej, gdzie panowie z Ajagore (właśnie z tą grupą występuje od kilku lat Grażyna Łobaszewska) zaczynali się ustawiać.
Zwykle takie wydarzenia przebiegają w miłej atmosferze co i tym razem miało miejsce, i powiem, że efekt finalny wzbudził we mnie stan małej euforii.
Chwilę później przybył akustyk gwiazdy wieczoru (Friend ‘n Fellow), co nieco rozbiło sielski nastrój bo miał pod pachą własną konsoletę przez co zrobiło się małe zamieszanie, ale jak się okazało – tylko na chwilę.

No i zaczęły się koncerty!

Pierwszy występ (ciekawe czyj, co?) śmiało zasłużył na miano faworyta tych dni.
Mimo że słyszałem ich 3 lata wcześniej, w niemal niezmienionym repertuarze, wzbudzili we mnie spore emocje. Choć gdyby rozłożyć całość na czynniki pierwsze, to przecież nie jestem fanem takiego ułożenia – muzycy stanowili tylko akompaniament dla królowej wieczoru, brzmieli bardzo czysto, a repertuar był w zdecydowanej większość dość delikatny, więc co mi się niby podobało?
Chyba luz z jakim te dźwięki z nich wychodziły. Nie męczyli się wcale, a jednocześnie całości towarzyszyła pewna doza zabawy, co w połączeniu z dumną i pewną postawą szefowej stanowiło świetny miks.
No i zawsze dobrze jest zobaczyć przemykający co chwilę przez twarze muzyków uśmiech. Po prostu klasa.

I tak, po kilku minutach przerwy, przyszedł czas na kompletnie mi wtedy nie znany duet Friend ‘n Fellow. Tu z kolei pozornie wszystko grało – świetny, sprawny, uśmiechnięty akustyczny gitarzysta + dysponująca zawodowym głosem czarnoskóra, doskonale panująca nad publiką wokalista, a ja nie poczułem zupełnie nic.
Wszystko dlatego, że w moim odczuciu, ci muzycy nie grali tylko występowali.
Forma była perfekcyjnie opracowana – subtelna, a jednak porywająca tłum konferansjerka, przearanżowane na modłę tegoż projektu mniej i bardziej znane standardy (jak np. Ring Of Fire) i pewien element show (wyjście podczas ostatniego utworu przez środek sali bezpośrednio do stoiska z płytami), ale cały czas odnosiłem wrażenie jakby ktoś robił sobie ze mnie jaja. Na domiar złego, przemknęła przez moją głowę myśl, że gdyby ten koncert potrwał ze trzy numery dłużej, to zacząłbym narzekać!

Co już zupełnie tragiczne – tym nienajlepszym akcentem kończę wpis.

Mimo wszystko inicjatywę mosińskiego MOKu oceniam bardzo wysoko i mam nadzieję, że następnym razem też wpadnę.
Moim zdaniem haniebne określenie Elegant z Mosiny, powinno w tych okolicznościach zmienić znaczenie.
Mosiniak w garniaku to świetny gość – zaręczam.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s