Witaj!
Po raz pierwszy od założenia tego bloga czuję się tu bardziej jak gość niż gospodarz – chyba zbyt długo mnie nie było. Z drugiej strony, gdybym w minionych tygodniach coś napisał, to mimo że zapewne nosiłoby to znamiona szczerości, tak naprawdę byłoby odrobinę wymuszone – co jest dziwne jeszcze bardziej, bo przecież widziałem w tym okresie niejeden koncert…
Dlaczego się tak stało – nie wiem, ale moje myśli były gdzie indziej niż na tamtych występach i dlatego trochę Cię zaniedbałem.
Mimo, że w mojej ocenie dopuściłem się chamstwa – nie będę tego żałował.
Na moment porzuciłem narzucony sobie sposób działania, dokładnie w chwili gdy zaczął mi ciążyć, dzięki czemu właśnie dziś mam z pisania więcej radości niż kiedykolwiek, co mnie nawet trochę fascynuje!
Jako, że sam jestem ciekaw czy ta przerwa była dobrym pomysłem – zaczynamy.
Innes Sibun 29.09.2013 Środa Wielkopolska (Meskalina Blues Festival)
W zasadzie na ten koncert pojechałem z przyczyn wyłącznie towarzyskich.
Z różnych, obiektywnie nie do przeskoczenia, powodów widujemy się w podobnym składzie rzadko, za czym zdarza mi się zatęsknić, więc radość była wielka.
W ciągu dosłownie 3 sekund załapałem nastrój i poczułem się bardzo błogo.
Dosłownie wszystko mi pasowało – godzina, współtowarzysze, samochód – po prostu wszystko. Poruszyliśmy w czasie jazdy milion tematów muzycznych, zarówno przyjemnych (Gerry Jablonski) jak i smutnych (Boogie Chilli), oraz 1500 innych.
Kiedy wchodziliśmy na salę, kończył grać niejaki HooDoo Band, a ja naprawdę nie wiem, jak przy okazji tej części wpisu, nie wpaść w narzekanie.
Ten przedziwny, 7 osobowy, skład sprawił, że w ciągu niespełna trzech minut zacząłem się kompulsywnie drapać po głowie i robić niezadowolone miny.
Głównie dlatego, że w funkowej stylistyce, którą zdaje się HooDoo Band stara się uprawiać, najważniejszym elementem jest dla mnie swoboda, lekkość i pewien spokój przemykający między dźwiękami.
A tutaj ?
Wszystko na opak.
Niby, nie powinienem się tak dziwić – funk czy reggae grane przez Europejczyków najczęściej powoduje u mnie takie właśnie skutki i HooDoo Band po prostu to potwierdza.
Ponieważ bardzo nie chcę dłużej ciągnąc tego wątku napiszę krótko – samo odgrywanie takiej muzyki, jak dla mnie, nie wystarczy – bez jedności muzyków z dźwiękiem całość brzmi po prostu karykaturalnie. Ponieważ tej jedności nie usłyszałem przez ani jedną milisekundę uznaję to za zły sen.
Na szczęście w pewnej chwili poproszono ich żeby się zawinęli i w ciszy mogłem poczekać na gwiazdę wieczoru. Słyszałem na jego temat wcześniej wiele dobrego i naprawdę poczułem głód. Ustawiłem się w pierwszym rzędzie centralnie naprzeciwko gitarowego pieca i oglądałem przygotowania.
To, że lider na podłodze nie ułożył prawie żadnych efektów nieco mnie zafrapowało, leżały dosłownie dwie kostki. Gdy wszystko było gotowe uśmiechnął się nieśmiało i zniknął.
Chwilę później na scenę wkroczył Pan konferansjer i po kilku słowach podsumowania krzyknął… INNES AND HIS BAND!
Poszedł pierwszy strzał a Innes po 30 sekundach zwariował!
Zaczął skakać, tupać, tańczyć jak oszalały – co za widok!
Choć widziałem wielu zaangażowanych w swoje granie muzyków, ten zdecydowanie zajmuje pierwsze miejsce – no wariat :-).
Co ważne – z gitary szedł konkretny czad, głównie w Hendrixowym stylu.
Już w drugim kawałku okazało się, że zająłem najlepszą z możliwych lokalizacji – gdy tylko Innes podchodził do krańca sceny, to za każdym razem robił to naprzeciwko mnie – dlatego wymianom spojrzeń i szeroko pojętym interakcjom nie było końca!
Jego gitarę nieraz miałem jakieś 10 centymetrów od nosa J.
Cholera, co by nie było – wielka radość – tym bardziej, że panowie nie zwalniali.
W czwartym utworze koszula króla wieczoru wyglądała tak jakby wpadła do rzeki.
Nie brzmi to może zbyt apetycznie, ale widząc takie zaangażowanie byłem pełen podziwu i nawet nie przeszkadzało mi, że facet mnie mimowolnie tym potem pochlapał (co tam – po opluciu, również mimowolnym, przez Michaela Gire nic mi nie straszne).
Niestety ten wspaniały poziom nie utrzymał się tak długo jakbym chciał.
Mocne hard ‘n bluesowe numery były, coraz częściej, przeplatane banalnymi rockabillowymi piosenkami rozwalającymi dramaturgię i nastrój wcześniejszych kawałków i w między czasie doszło do bardzo nieprzyjemnego zjawiska – repertuar zaczął być bardzo podobny do siebie i niektóre patenty w solówkach zaczęły przypominać początek występu, co, mimo że miłe, powtórzone nie robiło takiego wrażenia i zacząłem się zwyczajnie nudzić. Jakby tego było mało, pod koniec, dynamika zupełnie siadła.
Panowie zaczęli sporo balladować, a, że osią każdej ballady była strasznie długa solówka Innesa, poczułem, że słabnę.
Ostatecznie zespół zszedł ze sceny po 2 godzinach i 20 minutach grania, a Innes wyglądał jakby przez pół nocy przenosił węgiel. Szczerze powiem, że trochę szkoda – gdyby koncert potrwał godzinę krócej i był miksem mocnych numerów z balladami byłbym zachwycony, a tak… no cóż.
Mimo wszystko samym zapałem facet zaskarbił sobie moją sympatię, więc jak tylko znów będzie w okolicy, to na pewno pójdę.
Dla porządku wspomnę jeszcze o reszcie zespołu – sekcja gra prościutko, z feelingiem i w punkt, a klawisz czasem zasunie fajnym fortepianowym rejestrem. I niestety tylko tyle, ponieważ w tym zespole role są jasno określone. A właśnie – poza graniem Innes śpiewa – jak dla mnie całkiem nieźle :-).
Od razu po koncercie zawinęliśmy się do auta i słuchaliśmy nowej płyty Gerrego.
Oj ślina mi pociekła – to już niedługo!
Dzięki za cierpliwość, do zobaczenia.