Witaj!
Od kilku tygodni, cyklicznie, próbowałem złapać chwilę, żeby usiąść w fotelu w innej niż codzienna roli, ale jakoś się nie układało – ciąg koncertowy, w który wpadłem w połączeniu z opanowanym przeze mnie do perfekcji prokrastynacyjnym podejściem do obowiązków sprawił, że zatrzymałem się dopiero dziś.
Dziwię się do teraz, jak poważne rzeczy muszą mieć miejsce żebym złapał się na chwili refleksji – otóż niedawno, o czym dowiedziałem się dziś, umarł jeden z filarów grupy, o której niejednokrotnie tutaj pisałem, jako o najmocniejszym składzie koncertowym XXI wieku – Dave Innes, perkusista zespołu Gerry Jablonski & The Electric Band, wcześniej mający zdaję się styk, między innymi, z Fishem.
Nie znałem go za bardzo, więc nie będę się silił na pożegnanie, czy jakieś wielkie napompowane słowa, bo to bez sensu, ale napiszę, że jako muzyka bardzo go ceniłem – sprawny, wyćwiczony, efektowny i równy jak metronom zawodnik, który jednocześnie był nieprzeciętną postacią sceniczną.
Tempo i rockowy napęd jaki dawał tej grupie, za każdym razem robiły na mnie wrażenie i mimo że w kontaktach bezpośrednich nie był zbyt wylewny (nigdy nie miałem pojęcia czy jego delikatny uśmiech jest prawdziwy czy tylko kurtuazyjny), to z jednego powodu nie mogłem go nie lubić – otóż kiedy po raz pierwszy na Gerrego wybrała się ze mną żona, była wręcz wstrząśnięta jego graniem!
To, jak dużo radości, do dziś, wzbudzają u nas wspomnienia tamtych wydarzeń, jest tak cenne, że zawsze będę jego, w pewnej mierze, dłużnikiem i za to oraz tych kilka NIEZIEMSKICH koncertów bardzo dziękuję, tym którzy mają ochotę polecam na jego cześć posłuchać tegoż fragmentu: https://www.youtube.com/watch?v=nASBPUEF7U4
Ze względu na powyższe okoliczności chwilę się zastanawiałem, który koncert wybrać do dzisiejszego wpisu i choć brzmi to osobliwie, jeden (właśnie i przyszło do głowy, że nawet dwa) pasuje jak ulał.
Michael Gira 19.03.2014 Pardon, to tu? Warszawa
Może zacznę od wytłumaczenia ostatniego zdania – dosłownie kilka godzin temu dowiedziałem się o zjawisku psychologicznym, które przypomina coś na kształt wewnętrznej, psychicznej żałoby – proces oswajania się z ciężarem trudnych doświadczeń, którego fazy podobne są do tych, które przeżywa człowiek po stracie kogoś bardzo mu bliskiego.
Kiedy tylko zrozumiałem istotę sprawy, natychmiast miałem pewne skojarzenie z tym koncertem – nie wiem czy słusznie – ale odebrałem treść tych utworów bardzo podobnie. Szczerze pisząc, nawet nie bardzo mnie to obchodzi czy słusznie – po prostu podczas słuchania tego występu poczułem coś podobnego i trwałem w pewnej zgodzie z tymi dźwiękami.
Opisywały dla mnie ból, strach i paraliżującą umysł niemoc wobec niektórych życiowych wydarzeń – nie zrozum mnie źle – nie tyle chodzi tu o mnie (nigdy na taki ekshibicjonizm wobec Ciebie bym się nie poważył), co o ogólną refleksję, że takie stany i trudne sytuacją SĄ i mają miejsce na chyba każdej szerokości geograficznej.
Ten mocny przekaz sprawił, że zostało mi coś w głowie po tych dźwiękach, tym bardziej, że jakiś czas przed rozpoczęciem koncertu rozmawialiśmy z Witkiem o rzezi na Wołyniu i poniekąd korespondowało to z moim dalszym rozmyślaniem.
A teraz, przechodząc nieco mniej teoretycznie do artystycznego wymiaru tego wydarzenia – nastrój kompozycji był chwilami owszem duszny, ciężki i niepokojący, ale dzięki umiejętnemu przemieszaniu z utworami o mniejszym kalibrze emocjonalnym, jako całość – zaskakująco przystępny.
Poza tym, sam Gira miedzy utworami i po koncercie wydawał się bardzo spokojnym i uśmiechniętym facetem – najbardziej utkwiło mi w głowie rozbrajające anybody want a mint?
Z drugiej strony było oczywiście kilka momentów, w których miałem wrażenie, że te dźwięki są nie do końca pod kontrolą – Gira tak bardzo się koncentrował i wczuwał, że gdy podczas Oxygene zaczął krzyczeć, jednocześnie tupiąc nogą tak mocno, że myślałem, że w deskach pod krzesłem zrobi dziurę, miałem przez chwilę myśl, że koncert może popłynąć w zupełnie nieoczekiwanym kierunku, tym bardziej, że w tym samym utworze zdarzyło mu się bardzo przekonująco…szczekać i to tak intensywnie, że ślina widocznie pryskała spory kawałek w przód, a sam wykonawca późniejsze oklaski skwitował nieco ironicznym:
You clap for an old man, who’s barking like a dog. Would you also clap for a beggar on the street?
Kolejna sprawa – brzmienie, naprawdę niezłe. Było bardzo głośno, ale zarówno głos jak i barwa gitary do tych kompozycji pasowały idealnie. Gdy po raz pierwszy oglądałem gitarę Giry, wydawało mi się, że otwór, który zwyczajowo występuje w gitarach akustycznych zalepił sobie kawałkiem gumy albo co – dzień później, gdy opisałem ten obraz Bartkowi (bardzo wprawny gitarzysta) wytłumaczył mi, że na 99% gitara była po prostu dodatkowo nagłośniona dla zwiększenia jej dosadności – faktycznie. Jak na akustyka brzmiała bardzo ostro, dosadnie i jakby klaustrofobicznie.
Jeśli chodzi o wokal – mimo że przeziębiony, prezentował się świetnie i w bardziej rytmicznych momentach radził sobie doskonale – szczególnie te spokojniejsze chwile wypadły ładnie.
I w tej poważnej, acz mimo wszystko przyjemnej atmosferze, pod koniec Gira zagaił, że może teraz po prostu zagrać dwa ostatnie utwory, albo wyjść, wejść na scenę i… i tak je zagrać, więc wolałby jednak z niej nie schodzić.
Niby to nic wielkiego ale spodobało mi się, bo sztuczność na tym koncercie, mimo że zaangażowanie wokalisty (choć pełne prawdziwych emocji) było nieraz ewidentnie aktorskie, popsułaby mi sporo, a tak skończyło się bardzo naturalnie, co tylko pogłębiło moją radość z uczestnictwa w tym koncercie.
Kolejna rzecz – zawsze miernikiem tego, czy koncert naprawdę mnie poruszył jest to, czy zaczynam się bujać na krześle – po raz pierwszy w tym roku trwało to bardzo długą chwilę.
I choć mógłbym teraz skończyć, chciałbym Ci jeszcze krótko opowiedzieć o nieco innym występie, który poniekąd też mi tutaj pasuje:
Tomasz Budzyński 30.03.2014 Kika Caffe
A pasuje, jak się pewnie domyślasz, z perspektywy treści, może nie całkowicie, bo sporą część repertuaru wypełniały sielskie opisy dzieciństwa, ale śmierć i ból miały tu swoje miejsce. Po prostu, po raz drugi w marcu usłyszałem jak dorosły facet śpiewa o poważnych, niełatwych sprawach, tylko że w tym przypadku perspektywa była zupełnie inna.
Na wszystkie opisywane przez Budzego sytuacje pada pewne jasne światło i tak jak u Giry pokusiłbym się o twierdzenie, że dominuje perspektywa śmierci, tak tutaj dominowała perspektywa zmartwychwstania.
Muzycznie nie było źle – wokale dobrze ze sobą współbrzmiały, gitary odróżniały się barwą od siebie choć grały te same partie, a akordeon wraz z perkusją należycie wypełniały dostępną przestrzeń i choć pod kątem nagłośnienia, czy przede wszystkim, zgrania zespołu jako całości mógłbym mieć poważne zarzuty, nie miało to dla mnie takiego znaczenia – nastrój wieczoru był tak przyjazny i pełen radości, że dałem się porwać mimo tych, dość poważnych, niedociągnięć.
Inna sprawa, że po raz ostatni słyszałem te wszystkie utwory na żywo jakieś 4-5 lat temu i miło było do nich wrócić. Z radością zaobserwowałem, że sporo się zmieniło – Gero wyraźnie pewniejszy i mocniej zaznaczający swoją obecność na scenie, a Karol przez akordeon dodał piosenkom jeszcze więcej powietrza – te przeciągłe, niskie dźwięki nie miały absolutnie nic wspólnego z ulicznym kiczem, z którym kojarzy mi się zwykle akordeon.
Jedynym który jakby zatrzymał się w czasie był Budzy – wciąż rewelacyjna forma wokalna i konferansjerka, przy której mięśnie brzucha ze śmiechu czasem mnie bolały.
Historia o obcych na rowerach i czapkach z nutrii to dla mnie już klasyka!
I jeszcze pochwała dla Amadeusza – poznałem już kilku perkusistów i zdążyłem się przyzwyczaić, że trudno się z nimi negocjuje, co czasem przenosi się negatywnie na całość koncertu, a tu?
Gdy na próbie okazało się, że perkusja dominuje nad resztą instrumentów, dał sobie wytłumić werbel i grał tak cicho jak było to możliwe – brawo! Czepiałbym się jedynie brzmienia zestawu i kilku wpadek, ale to, mimo wszystko, margines.
Reasumując – bardzo się cieszę, że byłem, a wysłuchanie repertuaru, w którym tak ważną częścią całości są teksty, sprawiło mi dużo przyjemność, mimo że sam lubię mówić o wokalu jako najmniej istotnym elemencie całości, a tekst traktować po macoszemu. Jak się okazało, czasem może być inaczej i też mi wszystko gra!
Dziękuję za cierpliwość i to, że dotarłeś aż tutaj – trzymaj się!