Cześć!
Dobrze Cię widzieć!
Ponieważ, jak zwykle, mamy spore zaległości spróbuję w miarę możliwości dynamicznie przeprowadzić Cię przez tych kilka skoków w dalszą i bliższą przeszłość.
Nie będę ukrywał – wydarzyło się sporo, czym z dzisiejszej perspektywy jestem trochę zdziwiony, bo byłem pewien, że…zrobiłem sobie przerwę!
Chyba czas podpytać kilku znajomych alkoholików czy miewają podobne stany, bo odrobinę mnie to teraz rozbawiło, a może wcale nie powinno?
Raphael Rogiński plays John Coltrane, klub Dragon w Poznaniu 08-05-2014
Dowiedziałem się o tym koncercie na dzień przed i od tamtej chwili miałem coś na kształt reisefieber. Choć czułem niemałą radość, to, mimo wszystko, trochę się bałem, ponieważ Raphael miał wystąpić… sam.
Pomyślałem, że wyjścia są dwa – albo koncert będzie krótki, albo Rogiński między utworami będzie sporo mówił do publiczności i dzięki temu konwencja „faceta z gitarą” przez, powiedzmy, półtora godziny się nie wyczerpie.
Jak było?
Zupełnie odwrotnie – Raphael nie powiedział ani słowa, koncert do krótkich zdecydowanie nie należał, a ja wyszedłem z Dragona…OSZOŁOMIONY i relacjonując na gorąco swoje wrażenia przez telefon, myślałem, że powtarzam każde słowo dwa razy.
Uwierz mi – NIE DO WIARY!
Początek był bardzo delikatny, wydawało mi się jakby te dźwięki opisywały jakieś dalekowschodnie krajobrazy, sprzed powiedzmy 200 lat. Z gitary płynęło coś, czego w ogóle z nią nie kojarzyłem – barwa, której nie potrafiłem jednoznacznie sklasyfikować.
Witek kiedyś, pisząc relację z występu Shofara, wspomniał o skojarzeniu z dawnymi instrumentami strunowymi – myślę, że to dobry trop. Podobało mi się, choć byłem jeszcze tylko obserwatorem – zupełnie jakbym oglądał zdjęcia, albo jechał po nieznanych terenach rowerem.
Sytuacja zaczęła się zmieniać dokładnie od trzeciego utworu – robiło się coraz ciężej, a atmosfera wyraźnie gęstniała. Powoli, ciemniejszych barw przybywało, a charakter muzyczny nabierał intensywności.
I tak ze spokojnych opowiadań o zapomnianych regionach dalekiego wschodu, przeszliśmy do radykalnych, narkotycznych, nie zawsze jednoznacznych, ale ekstatycznie wciągających wizji.
Natychmiast dałem się porwać – zamknąłem oczy i pozwoliłem się prowadzić.
Co to była za podróż! Co chwilę nowa frapująca impresja!
Czym dalej wędrowałem, tym mocniejsze wrażenia.
Co jakiś czas przemknęli, niepostrzeżenie, Floydzi z ‘69 , Doorsi i jakiś czarny bluesman, może Hooker?
Kołysałem się poważnie w rytm tej historii, zupełnie się w niej zatracając niczym dziecko, które wreszcie natrafiło na pierwszą ciekawą książkę i nie przestaje czytać, choć za chwilę padnie ze zmęczenia.
Otworzyłem oczy dopiero na koniec podstawowej części.
Mocno mnie wtedy uderzyło, jak cudownie rozłożone było napięcie całości – zdałem sobie z tego sprawę, gdy moje ciało zachowało się nieco inaczej niż oczekiwałem.
Po raz pierwszy od ostatniego koncertu Gerrego Jablonskiego koncert chłonąłem całym sobą.
Poza warstwą emocjonalną tej muzyki zwróciły moją uwagę jeszcze dwie rzeczy – niemalże ascetyczny styl Rogińskiego (zero pozy, udawania, popisywania się techniką, wdzięczenia do publiczności) oraz jego głęboka znajomość instrumentu.
Gdy obserwowałem jak co chwilę coś przykręca, wkłada między struny, kręci gałkami, a potem usłyszałem co to wszystko miało na celu – byłem porażony.
Nigdy żaden gitarzysta nie pokazał mi, jednego wieczoru, tylu tajemnych przejść do światów równoległych. Mapa byłaby naprawdę fascynującym obrazem!
Przecudowny wieczór i jednocześnie jeden z najlepszych koncertów, jakie widziałem do tej pory.
Co prawda obiecałem Ci więcej opisów, ale może teraz to zostawmy?
Chciałem nadać tej relacji nieco kontrastu, opisując jeszcze 3 koncerty, które mówiąc delikatnie nie specjalnie mi się podobały, ale chyba byłaby to zbrodnia, więc obiecuję wrócić do nich za jakiś czas.
Tymczasem zostawiam Cię z tym wszystkim i dziękuję, że dałeś sobie ukraść trochę czasu.
Do zobaczenia!
Bardzo mi miło!