Cześć!
Wróciłem! Przerwa jak na moje standardy dość długa, więc czułem się nieswojo. Trochę wystraszony, spięty, ale też podekscytowany i zaciekawiony. Na moment uciekła ode mnie niemal cała, wypracowana przez lata, koncertowa pewność siebie i sprawą byłem bardziej przejęty niż muzycy, którzy mieli przed sobą znacznie poważniejsze zadanie. Myślę, że coś podobnego może czuć np. piłkarz, gdy stawia pierwsze kroki na boisku po kontuzji, albo dłuższym urlopie.
The Red Phone 04-06-2015 Alligator, Poznań
Choć naszkicowana wyżej radość wcale nie była pewna – wciąż towarzyszą mi wielkie wspomnienia z przełomu kwietnia i maja, a głód koncertowy mimo że dawał o sobie regularnie znać, nie był jeszcze nie do opanowania.
Na szczęście dobry znak pojawił się w ciągu zaledwie kilkunastu sekund od momentu wejścia – w tym klubie nigdy nie widziałem TAK POTĘŻNYCH PACZEK. Wyglądały majestatycznie, dumnie i po prostu pięknie. Za nimi pulchny zestaw perkusyjny, a przy ścianie wspaniały, biały, ponoć czterdziestoletni Gibson.
I nagle poczułem TO.
Już w pierwszych dźwiękach – mocno, pewnie, a jednocześnie powoli i z klasą, objawił się wielki wykonawczy kunszt każdego z muzyków. Byli bezbłędni. Granie bez grama kompleksów, z czadem, finezją, luzem, siłą i pełną świadomością celu. Jakże pomagało brudne, dosadne i selektywne brzmienie!
Bas tyranizował rzeczywistość! Autorytatywnie wyznaczał granice, a wszystko co się w nich mieściło natychmiast zawłaszczał. Przeszły mnie ciarki gdy Mathijs Vermeulen przytrzymał jedną frazę, by w chwilę później bardzo spokojnie, wręcz sennie wypuszczać spod palców niskie rejestry, tak by mogły się okazale rozproszyć.
Podobnie z perkusją – brzmiała ciężko, ale traktowana była prosto, swobodnie i co najważniejsze, z czuciem, nawet w szybszych momentach.
Sam repertuar świetny i efektownie ułożony. Zaczęli żarliwie, ale… bardzo wolno! Pełen spokój, opanowanie i żadnej multiplikacji niepotrzebnych dźwięków. Po prostu nie przeszkadzali muzyce i chyba w tym widzę ich największy atut. Niejednokrotnie dźwięk dostał tyle miejsca, że muzyka przemówiła we własnym imieniu!
I udało im się tę tendencję utrzymać, choć wiele się zmieniało. Był ponad 10 minutowy manifest siły, wchodzenie na stół, śpiewanie bez mikrofonu, krótsze i bardziej przebojowe fragmenty, wspólne śpiewy i ciągle, schowany gdzieś głęboko rock ‚n’ rollowy feeling.
To ostatnie intryguje mnie do dziś najmocniej! Nawet w tych ślamazarnych, ciężkich okołobluesowych uderzeniach wyczuwałem lekki, nieco archaiczny i zapomniany drive. Kto był za to odpowiedzialny?
Wskazuję palcem na ostatni element tria. Pan Seán Walsh. Przeszywający gitarzysta, charakterystyczny i dysponujący sporymi możliwościami i ciekawą barwą, wokalista, a także wyrazista osobowość. Gdyby słowo frontman mogło oznaczać komplement (a uważam, że powinno!), należałby mu się bezsprzecznie.
Wyszedłem z bezlitosnym przekonaniem, że koncerty poniżej tego poziomu już mnie nie interesują. The Red Phone funkcjonuje w tej chwili jako pewien strażnik i znak jakości moich własnych koncertowych oczekiwań.
Jeśli jesteś ich ciekaw zapraszam do słuchania, bo te dwa fragmenty potwierdzają WSZYSTKO co powyżej napisałem:
Cześć!
Jeden komentarz Dodaj własny