Cześć!
Jednego jestem pewien – żaden z dotychczasowych wpisów nie sprawił mi tylu trudności. Pierwsze szkice miałem przed sobą ponad miesiąc temu, a w nich: Wojtek Więckowski, Ozric Tentacles, Becaye AW i Cheap Wine.
Teoretycznie wyglądało to imponująco, ale nigdy nie byłem zadowolony z efektu.
Dziś, chyba ostatecznie, pogodziłem się z myślą, że nie rozliczę się z tymi artystami.
Minęło zbyt wiele czasu. Z minionych wspomnień pozostały wyłącznie żałosne strzępy, których nie potrafię wskrzesić – czas bezpowrotnie zatarł zbyt dużą część istotnych szczegółów.
Dlatego wbrew pierwotnym założeniom sięgam po koncert, którego – mam nadzieję – nigdy nie zapomnę.
Wovoka & Free People Tribe play Moondog 10-07-2015, NInA Warszawa
Usiadłem w pierwszym rzędzie, zamknąłem oczy i zacząłem obserwować niepokojące zachowanie mojego ciała. Nic nie mogłem poradzić – natychmiast zaczęło odpowiadać na nadpływające ze sceny dźwięki, podobnie jak zahipnotyzowany pacjent bezwolnie odpowiada na pytania terapeuty.
Początkowo delikatnie, kołysząc się do rytmu, by z każdą chwilą poruszać się silniej i bardziej zdecydowanie. Nie minęło wcale dużo czasu, kiedy już całym sobą wpadłem w rodzaj opętańczego oczarowania – natchnionego, czarodziejskiego i uspokajającego, a jednoczenie męczącego, wymagającego i burzliwego.
Paweł Szpura mocniejszymi uderzeniami w talerze wywoływał coś na kształt rewolucyjnego zrywu, dekapitując regularnie – krótkimi cięciami – ciągłość tej muzycznej historii, dzieląc ją bezlitośnie na rozdziały.
Mewa szeptała mantrowo piękne zaklęcia, których niedostępność obmurowały dźwięki harfy, jaśniejącego saksofonu, stepowania i iskrzącej gitary Raphaela.
Smyczkiem przeszedł on raz z dnia do nocy. Miarowo zasypywał salę promykami, by w ułamku sekundy je stłumić i zmienić otoczenie na opuszczoną średniowieczną piwnicę i jedyne co można było w niej zobaczyć to czarniejszą niż smoła pustkę.
Wśród tych emocji, nieco spokojniejsze fragmenty jawiły się niesłychanie pozytywnie – pozwalały nawiązać kontakt z rzeczywistością bym powoli nabierał sił na kolejną cudowną podróż.
Dalekim żeglugom, po malowanych wówczas dźwiękiem wodach, pomogło nagłośnienie, mimo, że niekiedy nie udało się skutecznie rozproszyć, okrywającej część instrumentów łagodnej mgły.
Niemniej – możliwość słuchania z przyjemnością kociego fletu, pośród gradu marsowych pohukiwań wystarczyła. Uzyskana selektywność pozostanie w mej pamięci jako zjawisko z pogranicza snu i jawy – podobnie jak reszta tego rajskiego koncertu.
Zaczynasz pisać recenzje wierszem 😉 Nie wiem, czy będą pasować do mniej lirycznej muzyki.. Opis tej tutaj faktycznie wskazuje na czarodziejski koncert.
Szkoda, że nie ma żadnych nagrań 😦
Wielkie dzięki za te słowa!
Odnośnie nagrywania – obecność kamer sprawiła, że w ogóle nie myślałem o rejestracji i to był błąd…
Musimy czekać na oficjalną publikację całości, której nie mogę się na nią doczekać!
Już jest, choć to wciąż nie zapis oficjalny
O! Wielkie dzięki!