ARMATA W GARDLE SMOKA

Cześć!

Dziś czas na występ, którego wstępna analiza nieoczekiwanie przerodziła się w krótki i – co dość niezwykłe, syntetyczny zbiór najistotniejszych dla mnie cech, czyniących z koncertu wielkie, głębokie, niezapomniane i wybudzające z letargu zmysły wydarzenie.

Uzyskana pełnia zdumiewa tym bardziej, że wykreował ją zaledwie… jeden muzyk.

Mikołaj Trzaska 10-10-2015 Dragon, Poznań

Przede wszystkim w ustach i dłoniach Mikołaja saksofon tego wieczoru nie zagrał, a… ZAGADAŁ.

I to już od pierwszej chwili – początek był wprost katorżniczy! Napiszę bez ogródek – było to jedno z najlepszych i najintensywniejszych otwarć koncertu jakiego dotąd doświadczyłem.

Natychmiast wygrzmiały astronomiczne pokłady energii, wykonawcza błyskotliwość, infernalne zaangażowanie, międzyfrazowa płynność oraz brawurowe i wojownicze nastawienie.

Wspomagał to wrażenie impulsywny i zmienny, ale wciąż spójny materiał. Co ważne – impulsywny z założenia. Tej myśli jednak celowo nie rozwinę – nagrałem część wypowiedzi Mikołaja i myślę, że jej parafrazowanie nie ma najmniejszego sensu.

Co do samej zawartości muzycznej – wywoływała w mojej głowie przeróżne emocje i skojarzenia. Od smutku po zadumę, czarodziejskość, niczym nieograniczony spokój i zwierzęcą radość.

Zresztą nic dziwnego – często z ładnymi, przeciągłymi, ilustracyjnymi partiami współpracowały bystro szaleństwo, szorstkość i warkliwość.

Ogromny ładunek emocjonalny miały też w sobie chwiejne, patologiczne melodie, które gwizdał dziarsko i z szerokim uśmiechem, skazany przed momentem na stryczek, rzeźnik.

Umacniała te kontrasty, cały czas klarownie słyszalna, a przez to wyraziście odznaczająca swoją obecność zarówno w instrumentach jak i w aparacie oddechowym Mikołaja, cyrkulacja powietrza.

Kiedy wtłaczane w instrument kłęby azotu, dwutlenku węgla, tlenu i śladowych ilości pozostałych gazów krążyły wokół wszechobecnej muzyki, czułem tę samą, niepohamowaną, fascynację, udzielającą mi się gdy tylko mam szansę wysłuchać np. delikatnego szurania palcami po strunach gitarowych, pośród wydobywanego z hukiem ze wzmacniacza produktu finalnego.

Silnym doznaniem było także obcowanie z naturalną ewolucją części zagranych utworów. W trakcie ich wykonywania motyw, na którym się opierały, ulegał, mniej lub bardziej znaczącym, przepoczwarzaniom, podobnie jak otaczający go kameleonowy kontekst. W efekcie, ta nowopowstała materia dotykała reinkarnacji… jeszcze za życia.

Apogeum uderzyło w ostatnich trzech sekundach części podstawowej – kroczący spokojnie i szepczący do mego ucha usypiające uroki dźwięk, został gwałtownie rozszarpany przez roztrzaskującą go w drobny mak…

KULĘ ARMATNIĄ.

Pośród burzy oklasków ryknąłem oszołomiony z ogromnym przeświadczeniem, że właśnie takie momenty definiują dla mnie pojęcie MUZYKI i MUZYKA.

 

Jeden komentarz Dodaj własny

Dodaj komentarz