Cześć!
Po ich lutowym – bardzo udanym – koncercie, wyrobiłem sobie pewną opinię. Opinię, która po niecałym roku okazała się być… nieaktualna i niewiele warta.
Cukunft 06-12-2015, Dragon Poznań
Głównie dlatego, że to już inny zespół i odmienny istotowo repertuar.
Kilka miesięcy temu, te charakterystyczne, żydowskie melodie wydały mi się kluczowym i konstrukcyjnie centralnym fragmentem niemal każdego utworu.
Tym razem odwrotnie – dawne, skoczne i wyraziste motywy, świetnie spinały całość, nadając kompozycjom rytm i dynamikę, ale na pierwszy plan wychylały się, nacierające burzliwie, zatrzęsienia różnorodności.
Nie będę ukrywał – zespół wykreował najbogatszą mieszaninę muzycznych światów jakiej kiedykolwiek – w ramach pojedynczego koncertu – doświadczyłem.
Jak przepięknie współpracowały ze sobą, tylko pozornie niemożliwe do pogodzenia, rockowe, mocarne trafienia, jazzowa dekonstrukcja i choćby spokojne, łagodne, szelesty.
Każdy z muzyków, miał w tym oczywiście ogromny udział i choć brzmieli bardzo integralnie, to ich poszczególne partie były nie mniej efektowne niż kolektywne, pełne wiatru, lekkości i fantazji, sploty.
Raphael zaskoczył świetlistym brzmieniem, długimi transowymi solówkami, wyciszającymi wstępami i nadspodziewanie ciężkimi i rozpalającymi akordami.
Paweł w przeciwieństwie do poprzedniego występu, odpuścił sobie subtelności i półśrodki – atakowały pełne temperamentu i dosadności lawiny szybkostrzelnych i precyzyjnych pocisków, które wymierzane w kierunku talerzy powodowały u mnie ciarki i poczucie spełnienia w roli słuchacza.
Kacper najpotężniej wybił się w trzech, intensywnych i świdrujących, partiach solowych oraz gdy podbijał swe brzmienie kaczką. Regularnie przykuwała moją uwagę również jedność jaką uzyskał we współpracy z Pawłem Szamburskim – nie raz w duecie okrywali brutalne gitarowe i perkusyjne akcenty, szlachetną i delikatną, ledwo widoczną tkaniną, by w chwilę później drapieżnie podnosić ciśnienie i doprowadzać do kolejnych kulminacji.
No właśnie – mimo tak nieziemskiej dyspozycji całego składu, królem wieczoru okazał się właśnie Paweł Szamburski. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że na klarnecie można zagrać tak wciągające, wielobarwne i przede wszystkim kipiące od energii dźwięki!
Uruchamiał on też niekiedy przesterowane i kroczące niczym czołg niskie pasmo basowe, przekraczając w ten sposób jeszcze pewniej granice wszelkich, i tak już poważnie poszarpanych, konwenansów.
Gdy nagrywałem ostatni utwór, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że utrwalam jeden z ciekawszych momentów, nie tylko polskiej, muzyki. Dlatego wbrew chronologii umieszczam go tutaj na pozycji pierwszej:
Jeden komentarz Dodaj własny