Cześć!
Kiedy Panowie wydali płytę i pojechali z nią w pierwszą trasę, nie miałem wielkiego parcia żeby ich wówczas zobaczyć. Kompozycje, które nieco wcześniej, podczas audycji Piotra Stelmacha, dotarły do mych uszu, nie trafiły na podatny grunt i finalnie zostałem w domu.
Czy niemal 2 lata temu podjąłem słuszną decyzję? Już się pewnie nie dowiem, ale na pewno sporym błędem i stratą byłoby powtórzenie tego schematu 2 tygodnie temu.
Waglewski Fisz Emade 15-01-2015, Eskulap Poznań
Od pierwszej chwili rzuciło mi się w uszy DOSKONAŁE nagłośnienie. Stanąłem (jak zwykle) naprzeciw wzmacniacza gitarowego i a priori założyłem, że z brakiem niektórych subtelności muszę się liczyć.
Okazuje się, że błędnie, co nie ukrywam, poważnie radykalizuje moje stanowisko względem haseł w rodzaju „tej sali się nie da nagłośnić”. Otóż – po raz kolejny – dało się.
I znów dokonała tego ekipa Wojtka Waglewskiego, tylko tym razem z innym niż wcześniej składem.
Z przyjętej pozycji, przez 95% trwania koncertu, słyszałem idealnie: bas, bębny, klawisz, altówkę (!), niewielki zestaw perkusjonaliów, niekiedy aż trzy wokale i oczywiście gitarę – przy niej też przystanę.
Wszystko co zagrał tego dnia Wojtek Waglewski robiło na mnie spore wrażenie. W partiach rytmicznych wielki luz, pewność i napęd dla całości, a we fragmentach solowych siła, swada i iskrzenie! Co ciekawe, w ogóle nie było w tym graniu technicznej ekwilibrystyki, a przyprawiało o ciarki!
Momenty oparte o slide brzmiały – w moim systemie wartości – wprost archetypicznie. Podobnie zresztą jak każdy dźwięk wydobywany przy współudziale pięknego White Falcona. Strat nie odstawał od zacnego towarzystwa – brzmiał wielobarwnie i dość głęboko, napiszę prowokacyjnie – czasami, niemal nie jak Fender!
Reszta instrumentarium, w przytłaczającej większości, stanowiła bezbłędną obudowę dla spinającej całokształt gitary. Bas cichy i oszczędny (jednak wciąż obecny i potrzebny), altówka i klawisz pięknie nadające nowy odcień, poważnie odciskający się na odbiorze tych, niekiedy skoncentrowanych i jakby definitywnie zamkniętych, a niekiedy odwrotnie – otwartych i swobodnych, struktur.
W sumie jedyny, ale mimo wszystko poważny zarzut mam do sposobu traktowania perkusji. Gdy Emade używał miotełek i grał prosty rytm, było w porządku. Właściwie „siedziało” to w muzyce. Zdecydowanie gorzej oceniam chwile, kiedy chwytał cięższy kaliber pałek i próbował bardziej skomplikowanych podziałów…
Napiszę bez owijania w bawełnę – moim zdaniem było po prostu źle. Dużo chaotycznych i zwyczajnie nietrafionych uderzeń, nijak nie pasujących do reszty płynnie przenikających się nawzajem, muzycznych rzeczywistości. Waść machasz jak cepem, ciśnie się niemiłosiernie na usta i w klawiaturę.
Na plus oceniam również wokale, choć barwa i sposób śpiewania Fisza nie wywołuje u mnie żadnych emocji. Po prostu nie przeszkadza i tyle. Zaskoczony zostałem za to… własną reakcją na drugi główny wokal. Bywałem nim szczerze poruszony.
Np. tutaj:
Nie mam na to żadnej rady,
ja nie umiem dawać rad.
Sam się topię w swoich wadach,
sam się składam z samych wad.
Wzorowo wpasował się w całość dodatkowy żeński głos, ciekawa scenografia i wynikająca z niej niebanalna gra świateł. Przez pełne 2 godziny było po prostu bardzo dobrze.
Bez wielkich uniesień i ekstaz, ale z ogromnym przekonaniem o uczestnictwie we właściwym wydarzeniu, we właściwym miejscu i czasie, a takie sytuacje i wnioski trudno przecenić.
Ta przygoda nie skończyła się też zaraz po włączeniu reflektorów, jednak o tym opowiem Ci innym razem – mam nadzieję, niedługo.
Cześć!
Jeden komentarz Dodaj własny