Cześć!
Po ostatnim widzianym przeze mnie w tym miejscu koncercie, miałem Zamku serdecznie dość. Do dziś z nieukrywanym wstrętem i obrzydzeniem wspominam zeszłoroczny, doszczętnie zniszczony przez akustyka, występ Wovoki.
Nie mogłem jednak odpuścić. Dzięki temu po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że podejmowanie decyzji na podstawie otaczających nas faktów, to koncepcja stojąca na kruchych fundamentach.
Rimbaud 29-01-2016, CK Zamek Poznań
Ostatni raz coś podobnego stwierdziłem przy okazji klubowych koncertów Gerry’ego Jablonskiego – otóż moja próba opisania występu Rimbaud jest od samego początku skazana na porażkę.
Ich niedawny koncert oceniam jako z wszech miar idealny, a jego wspomnienie jest ilustracją jednej z kilkunastu najlepszych odpowiedzi jakich potrafię udzielić na pytanie o sens uczestnictwa w wydarzeniach o analogicznym charakterze.
Dźwięk stanowił najszlachetniejszą fuzję ataku i klarowności.
Elektronika Jacaszka docierała równolegle na trzech poziomach – najniższe, basowe pasmo przejeżdżało przez ciało wywołując silne drgania. Środkiem uderzały na przemian ciemne, pojedyncze zadry lub fala przypominająca zwielokrotniony i poważnie wzmocniony ryk kruszarki do gruzu, zaś nad nimi unosiła się panorama nieco delikatniejszych, elektronicznych subtelności.
Kilku płaszczyznowy odbiór dotyczył również instrumentu Mikołaja i wokali Budzyńskiego. Naturalne, połyskujące, bliskie i cały czas wyraźnie obecne brzmienie saksofonu było niezależnie, na bieżąco i we właściwych proporcjach, przetwarzane przez Jacaszka. Eksperyment sprawdzał się zarówno w bardziej ekspresyjnych, warkliwych partiach, jak i spokojniejszych, pulsacyjnych fragmentach.
Głos został bezbłędnie osadzony w samym środku sceny i już nie zajmował, a tyranizował sporą część dostępnej przestrzeni. Najsilniej do dziś wspominam gdy powtarzał coraz dosadniej… DZIECKOOO! POTWORNEEEE!
Pamiętam też, krótki ale ważny moment, gdy saksofon został sam i nagle, jakby na dnie pośród reszty wydobywanych dźwięków, pojawił się podrzucony przez Jacaszka – świetnie słyszalny – szept Budzyńskiego. Lepszego wykorzystania potencjału dostępnych środków sobie zwyczajnie nie wyobrażam.
Co do samego repertuaru – 7 z 9 utworów wysłuchałem, jednak POTOP i ARMATĘ przeżyłem całym sobą. Ogromnie silne uderzenia, przy których poczułem wyraźną potrzebę wyartykułowania jakiejś odpowiedzi i choć efekty tego posunięcia wciąż odczuwam w ciele, to nie żałuję.
Jedyna wada jaka rysuje mi się obecnie w świadomości, to porównanie z ich listopadowym, katowickim koncertem – wtedy wydawał mi się dobry, dziś mam zgoła odmienne zdanie.
Ostatecznie, dzięki temu co usłyszałem, temat Rimbaud wydaje mi się na tę chwilę zamknięty, bo lepiej już się po prostu zagrać nie da. Czekam więc cierpliwie na kolejną płytę i występ w nowym wcieleniu.