Cześć!
Piszę po niemal 2 tygodniach od daty koncertu i wciąż wydaje mi się, że pamiętam każdy najdrobniejszy szczegół. Nie chcę wpadać w jakąś nieznośną, podniosłą manierę, ale po raz kolejny uświadomiłem sobie dlaczego tak bardzo ich cenię.
Voo Voo 20-03-2016, Wytwórnia Łódź
Od mojego ostatniego spotkania z Voo Voo minął rok i zmieniło się wystarczająco dużo, bym jeszcze raz został przez nich poważnie zaskoczony. Niemal każdy element repertuaru… powstał na nowo.
I zmiany te nie miały wyłącznie incydentalnego charakteru – poza sporą dawką improwizacji i nadzwyczajnego ładunku energetycznego pojawiły się przemyślane i chwilami po prostu olśniewające zmiany w aranżacjach.
Jednak mimo tak poważnej ingerencji w niektóre konstrukcje, sens nowo powstałych punktów kulminacyjnych w poszczególnych kompozycjach pozostawał nienaruszony – w żadnym przypadku nie odczułem, żeby którykolwiek z utworów był gorszy niż wersje, które słyszałem wcześniej (!).
A przemian było – jak wspomniałem – ogromnie dużo, np. ascetyczna i pozbawiona pierwotnego ciężaru, zagrana w niepełnym składzie Klecina, swingujący, niosący Gdybym rytm, czy choćby wyważona i rozwijająca się w zupełnie nieoczekiwany sposób instrumentalna część Na coś się zanosi.
W żywiołowych momentach dominowała, podszyta zrywem twórczym i niebywałą swobodą, najwyższej próby brawura. Dźwięk wciąż miał w sobie coś wyzwalającego i to zarówno w tych nieco jaśniejszych emocjonalnie, jak i bardziej refleksyjnych fragmentach.
Wojtek Waglewski sprawiał wrażenie muzyka zupełnie pozbawionego jakichkolwiek technicznych ograniczeń – jego strat iskrzył jak chyba nigdy wcześniej, a zaskoczył też wokalnie poważnym wzmocnieniem w Skrzyżowaniu. Wtórował mu Mateusz Pospieszalski.
Co do sekcji i wydobywanych nieco obok niej dalekowschodnich rejestrów – wszyscy, jak zwykle, zaprezentowali się stylowo, jednak perkusja (najpewniej z powodu trudnych warunków akustycznych sali) została w miksie poważnie wycofana na czym ucierpiały, tak ważne w grze Michała Bryndala subtelności, a kontrabas Karima Martusewicza i tampura Piotra Chołodego , choć cały czas wyraźnie obecne, pozostawały nieco rozproszone.
Nie mogę jednak napisać, by z dźwiękiem było źle, wręcz przeciwnie – akustyk (Krzysztof Głębocki) ponownie sprawił, że ustawienie wystarczyło by w pełni cieszyć się muzyką, wszak wspomniana gitara, saksofon i wokal brzmiały bezbłędnie.
Tak naprawdę tych kilka uwag to tylko szczegół pozostający niemal bez wpływu na ostateczną ocenę całości, o którym wspominam wyłącznie z poczucia obowiązku – było po prostu obłędnie, a postawa zespołu w trakcie występu i po koncercie tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu.
Znów – wielka klasa, a następna szansa by się o tym przekonać już się czai za rogiem!