WOLNY WIECZÓR

Cześć!

Przeglądając tutejsze wpisy na ich temat, możesz pomyśleć, że mam do tej grupy stosunek niemal bałwochwalczy. Czasem przyczepię się do jakichś szczegółów, ale prawda jest taka, że od 2013 roku żadnego z ich koncertów nie uznałem za słabszy, lub nawet… dobry. Każdorazowo lądowali w pierwszej 10 moich corocznych podsumowań.

Dziś nie będzie inaczej, choć gdybym napisał, że było tak dobrze jak zawsze, to 2 krotnie minąłbym się z prawdą. Pierwszy raz dlatego, że nigdy nie jest jak zawsze. Drugi raz, ponieważ… był to ich najlepszy występ jaki dotąd słyszałem i jednocześnie jedno z najcenniejszych koncertowych doświadczeń.

Voo Voo 09-04-2016, Blue Note Poznań

Już sam początek zdradził nadzwyczajną – nawet jak na Voo Voo – śmiałość w podejściu do dźwięku. Otóż drugą część Kleciny Wojtek Waglewski wykonał na… gongu.
I co już zupełnie niemożliwe, nie okazała się ona tylko cyrkową sztuczką mającą wywołać uśmiechy na twarzach zebranych – w jednej chwili uderzyła w uszy pełnoprawna, pewnie zagrana partia, która całkowicie wypełniła przestrzeń pozostałą po fenderowskich barwach, skutecznie podnosząc napięcie i zupełnie zmieniając charakter utworu. Niepozorne, trochę aluzyjne i oszczędne rozpoczęcie, przerodziło się w pierwsze przebłyski samorodnego transu!

Kolejny fragment trochę wybił mnie z zainicjowanego wcześniej zachwytu, ze względu na kłopoty z dźwiękiem (zbyt wysunięte na przód wokale, schowana gitara), ale potrwało to zaledwie kilka minut.

Gdy zespół umilkł i publika sama nuciła główny motyw Po Godzinach, Krzyszof Głębocki wykorzystał sytuację i natychmiast wprowadził kilka poprawek, dzięki czemu już do samego końca dźwięk pozostał po prostu doskonały – udało się uzyskać to najbardziej przeze mnie cenione połączenie hardości z selektywnością.

Przeogromnie zyskała na tym sekcja – pięknie wyeksponowany kontrabas i słyszalne każde najmniejsze szurnięcie na perkusji. Podobnie z gitarą (która tym razem brzmiała nieco bardziej przejrzyście i jasno), instrumentami Mateusza Pospieszalskiego i nadzwyczaj ekspansywną tampurą Piotra Chołodego.

Jeśli chodzi o repertuar – teoretycznie w 95% pokrywał się z łódzkim, ale tak naprawdę nie miał on z koncertem sprzed 3 tygodni… nic wspólnego. Wówczas każdą kompozycję odebrałem jako nowy rozdział tej samej historii, a tym razem wciąż snuła się jedna długa opowieść, której przebieg co chwilę ktoś zmieniał.

W pierwszej fazie występu Michał Bryndal dosłownie powalił mnie wielowątkowością i gęstością brzmień uzyskiwanych na talerzach (Po Godzinach, Na Coś Się Zanosi), oraz amplitudami na linii bębny – centrala, szczególnie dającymi o sobie znać podczas solówki zagranej przed Tli Się. Delikatne, wyciszające frazy łamał bezlitośnie mocnymi pojedynczymi, głębokimi strzałami.

Karim Martusewicz pokazał nową twarz podczas kompletnie nieokiełznanego, free jazzowego (!) odlotu, który zainicjowało solo saksofonu (Pierwszy Raz). I choć wszyscy w tej stylistyce czuli się równie dobrze jak w rockowym repertuarze, to Karim dosłownie szalał!

Wojtek Waglewski grał bardzo różnorodnie – czasem chował się, dogrywając dyskretnie rytmiczny podkład, a czasem przejmował ster i wychodząc na przód atakował energią i zachwycał artykulacją.

Szczególnie zapadły mi w pamięć dwa momenty – długie, wciągające solo w Trąbce, Pompce i Lewarku oraz szeroki, brudny i dominujący slide w Po Godzinach. Intrygująco zabrzmiały też narastające falowo akcenty w Gdybym.

Mateusz Pospieszalski najczęściej prowokował kolegów do wspomnianych wyżej improwizacji, samemu budując niektóre kompozycje po prostu na nowo, zawsze dokładając do nich wulkan energii, którego eksplozje każdorazowo wywoływane były w innym kierunku.

Najmocniej zadziałały na mnie jednak bardziej refleksyjne pieśni. Żadna dotychczasowa wersja Gdybym nie była tak poruszająca. Podobnie z końcówką występu – wcześniejsze koncerty tej trasy, które widziałem, kończyły się żywiołowo, co miało swój urok i uzasadnienie, jednak przytrzymanie do końca atmosfery spokoju, wyciszenia i zamyślenia okazało się jeszcze lepszym posunięciem.

Sekwencja Dokąd Idą/Pokój/Esencja pozwoliła głębiej wtopić się w tę muzyczną materię, co przeżyłem bardzo silnie i tego wrażenia – nie ukrywam – jeszcze mi trochę zostało, za co wypada zespołowi – znów – bardzo podziękować.

Jak na razie, koncert roku.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s