PORUSZYŁO PSA

Cześć!

Koncert, o którym dziś spróbuję Ci opowiedzieć, poważnie utwierdził mnie w przekonaniu co do pewnej – przyjętej prawie 10 lat temu – koncepcji, w ramach której postanowiłem, w miarę możliwości, maksymalizować szanse słuchania tych samych składów, w relatywnie krótkich odstępach czasowych.

Siła, wynikających z takiego podejścia, porównań wielokrotnie bywała przeogromna, ale ostatecznie z tego jak wielką wartość stanowi to swoiste podążanie za niektórymi zespołami, zdałem sobie sprawę zaledwie kilka dni temu.

Purusha 07-05-16, Pies Andaluzyjski Poznań

Rozpoczynając, w lutym tego roku, wpis o koncercie NAK Trio wyraziłem się następująco:

Tego wieczoru miała miejsce ciekawa sytuacja – po pobieżnym zapoznaniu się z zespołem, ukułem sobie pewną wizję własnych odczuć, które teoretycznie powinny mi towarzyszyć podczas obcowania z ich muzyką. I wiesz co? Nie pomyliłem się ani o jotę.

Otóż o koncercie Purushy zmuszony jestem napisać coś… zupełnie odwrotnego.
Po ich niedawnym występie w Dragonie również ukułem sobie pewną wizję własnych odczuć, które teoretycznie powinny mi towarzyszyć podczas ponownego obcowania z ich muzyką, z tą różnicą, że Panowie Traczyk, Szpura i Postaremczak tę wizję starli w proch, prezentując w Psie Andaluzyjskim coś na kształt antytezy słyszanego przeze mnie w marcu koncertu.

Wówczas na tle spokojniejszych, przestrzennych i snujących się niespiesznie fraz, pojawiały się silne wzburzenia – owszem, potrzebne i poważnie odciskające swe piętno na całości – jednak nienaruszające ogólnego, stonowanego i wieloznacznego, obrazu muzyki.

Tym razem, wprost przeciwnie – na tle niczym nieskrępowanego, przeszywającego ataku (!), niekiedy dawały o sobie znać chwile równoważące dominujący muzyczny antagonizm, choć pisząc to pozwalam sobie na pewne uproszczenie, bo tak naprawdę, tego dnia Purusha nie zagrała w Psie Andaluzyjskim ani jednego zupełnie jednoznacznego akcentu!

Owszem, przeważało zjawisko, które nazwałem sobie, niezobowiązująco, kolektywną eksplozywnością, ale nigdy nie budował go… cały skład. Każdorazowo, nawet najostrzejsze iskrzenie, było na bieżąco kontrastowane.

Najczęściej tę rolę spełniały przeciągłe, głębokie, oszczędne, pozwalające na chwilę zadumy – głównie grane smyczkiem – partie kontrabasu, choć i to nie było regułą!
Raz czy dwa, przypadła ta rola perkusji, która na tle gęstych, niskich rejestrów i niemal depresyjnego warkotu saksofonu, dorzucała pełen swingu i lekkości drive!

Efekt był porażający – dzięki konsekwentnemu trzymaniu się tej zachwycającej filozofii, pełne agresji, wrzące i rozbuchane do granic możliwości kulminacje w żadnym momencie nie stawały się przytłaczające, a dłuższe chwile wyciszenia nie nużyły!

Niezwykle czujnie Panowie doprowadzali kolejne fragmenty do końca – po każdej przekroczonej granicy, stopniowo upraszczali formę i redukowali liczbę środków wyrazu, płynnie przechodząc do kolejnych kompozycji, co dawało większe pole do gry samymi barwami – napięcie i emocje opadały, ale nastrój stawał się z czasem wciągający i prowokujący do przemyśleń, niekiedy wszystko to działo się w ciągu zaledwie kilkunastu minut.

Wrażenie uczestnictwa w czymś wyjątkowym wspomagał świetny (przynajmniej z mojej pozycji) dźwięk i brzmienie samych instrumentów. W stosunku do wspomnianego na początku wpisu marcowego występu, najwięcej zyskała perkusja. Paweł Szpura tym razem przyjechał z własnym zestawem i różnica była wręcz kolosalna i to zarówno jeśli chodzi o tomy, jak i talerze.

Bębny zaskoczyły ciężarem i dosadnością, ale pozostały przy tym selektywne i co chyba najważniejsze – bardziej dynamiczne. Talerze zaś stanowiły fuzję precyzji i niemal nieskończonego, rozpraszającego się sennie dźwięku o jaśniejącej, po prostu przepięknej barwie.

Słuchanie każdej partii okazało się zatem doświadczeniem niemal edenicznym – na tle burzliwego hi-hatu i furiackiej centrali dało się usłyszeć np. kilka szybkich i niepozornych uderzeń opartych o obręcz werbla (!).

Podobnie z subtelnościami wynikającymi z używania różnego rodzaju pałek np. jednocześnie wzbudzana (jedną ręką) przy pomocy pałki kotłowej głębia, uzupełniana współbieżnie (drugą ręką) przez precyzyjne, pełne polotu i finezji akcenty na rajdzie.

Wojtek Traczyk okazał się nie mniej wszechstronny – poza opisanymi wcześniej kojącymi pasażami, często pokazywał pazur, np. podbijając dzikie, szarpane palcami partie, krótkimi, gryzącymi, uderzeniami smyczkiem.

Pozostał – chyba najbardziej, tego dnia – nieokiełznany i napastliwy Paweł Postaremczak, choć i jemu zdarzało się schować w odpowiedniej chwili za kolegów i dogrywać, jakby z boku, duszne, niepokojące i prowadzące do kolejnego zrywu zadry.

Doskonale w tę bezkompromisową rzeczywistość wkomponowało się nagłe, energiczne i impulsywne zakończenie – o bisach nie mogło być mowy.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s