Cześć!
Tym razem, bym wybrał się na koncert, wystarczył fragment notatki prasowej:
Jak mówi – waltornia to jego naturalny głos. Pragnie, aby jako instrument, była ona kojarzona z muzyką jazzową na znacznie szerszą skalę.
Do dziś uważam zresztą, że te dwa zdania brzmią ciekawie i zachęcająco. Koncert okazał się jednak – co tu kryć – totalną porażką.
Vincent Chancey Group 20-05-2016, Dragon Poznań (w ramach Made in Chicago Festival)
Mimo to, zacznę od pozytywnej uwagi – występ został rewelacyjnie nagłośniony, a barwy niektórych instrumentów (klarnet, kontrabas) miały w sobie coś pociągającego. Brzmiały trochę archaicznie i ciepło, ale jednocześnie szorstko – cudo. Przekonująco wypadały też partie solowe Jasona Steina – w większości dość dzikie i przyjemnie świszczące. Na tym jednak lista zalet się – moim zdaniem – kończy.
Od pierwszej sekundy aż do samego końca, dominowała, przedstawiona na 6, pozornie różnych, sposobów, wyprana z jakiejkolwiek wewnętrznej treści, nijaka, muzykopodobna papka. Wciąż miałem niesłabnące wrażenie obcowania z tworem będącym kolejną, pseudointelektualną rozrywką, powstałą raczej z nudów niż z jakiejkolwiek silniejszej potrzeby. Cały czas roznosił się po sali kompletnie „pusty” dźwięk.
Szczerze przyznam – nie wiem czy na gruncie żywego odbierania muzyki istnieje dla mnie coś gorszego. I tak, w partiach o bardziej dowolnej formie nie było za grosz pazura, w wolniejszych fragmentach grama głębi i zadumy, w melodiach ani jednej wciągającej i prowokującej choćby do wybijania stopą rytmu, frazy…
Konstrukcja poszczególnych utworów wydała mi się w takiej sytuacji wprost karykaturalna, co najgorsze, potęgowała uczucie obserwowania dźwięku poniekąd zamkniętego w klatce, czy też kurczowo trzymanego na smyczy, by przypadkiem nie zdarzyło się nic przekraczającego wyraźnie wyczuwalne, szczelnie zatrzaśnięte ramy, tej, w moim odczuciu, całkowicie wynaturzonej konwencji.
Nad poszczególnymi wykonawcami już nie chcę się znęcać – powiem tylko, że instrument, z którym wiązałem największe nadzieje, zawiódł mnie na całej linii. Każdy grany na waltorni akcent ogniskował w sobie, rozpisaną powyżej, emocjonalną miałkość.
Dopełniła tej tragedii ostatnia scena, przed opisaniem której muszę delikatnie cofnąć się w czasie. Otóż wiedząc, że tego samego dnia w klubie Las wystąpi grupa Switchback, którą wstępnie byłem zainteresowany, zainicjowałem następującą wymianę zdań:
Wmig: Czy godzina rozpoczęcia tego koncertu (chodziło oczywiście o koncert Switchback) jest zależna od zakończenia występu Vncent Chensey Group w Dragonie? Będę wdzięczny za odpowiedź.
Made in Chicago Festival: Każdy z koncertów będzie trwał ok. 60-75 min, co oznacza, że czasami będzie trzeba wybrać. Mogą oczywiście powstać małe opóźnienia więc trudno to przewidzieć, jednak trzymamy się założenia, że ma być strumień muzyki jazzowej, który docierał będzie do kolejnych klubów.
Wmig: Dziękuję.
Jak więc wyglądała ta ostatnia scena, dzięki wspomnianemu strumieniowemu założeniu?Zespół mając przygotowane bisy nie zdążył ich wykonać, ponieważ zebrany w Dragonie tłum (po zakończeniu części podstawowej) dość gwałtownie wybiegł na kolejny koncert…