Cześć!
Pisanie o tym zespole staje się, po raz kolejny, swoistym świętem, bo nadal NIKT nie wywołuje we mnie podobnych emocji.
Gerry Jablonski Band 21-07-2016, Alligator Poznań
Początek, choć pozornie identyczny jak w poprzednich latach, zwiastował pewne zmiany – Gerry zaprezentował znacznie dłuższe, jakby niezorganizowane i pozbawione balastu paradygmatycznego dla właściwego otwarcia, wprowadzenie, niezmierzające wprost do późniejszego przyspieszenia i następującej po nim kulminacji.
I ten przedziwny, pełen twórczej autonomii duch utrzymał się przez większą część wieczoru w rekomponowanych pod wpływem chwili partiach gitary. Zmiany dotykały zarówno warstwy rytmicznej, np. szlachetny, niepozorny i rozszerzający brzmienie tapping w The Dance, jak i solówek – dłuższe, budujące indywidualną dramaturgię, wielowątkowe formy (m.in. Black Rain) i spontaniczne podbijanie niektórych akcentów wajchą.
Ważną rolę w tych przemianach odegrał oczywiście nowy instrument, o niemal przeciwstawnej – w stosunku do dominującego wcześniej Gibsona -dynamice. Dźwięk w wyższych rejestrach był skoncentrowany, selektywny i rwący, dół zaś delikatny i obecny wyłącznie w niezbędnej dla ucha dawce, wystarczającej jednak by nadać całości właściwy sznyt i przyjemną barwą.
Nie bez wpływu na muzyczny kształt występu pozostały trudności, z jakimi zespołowi przyszło się mierzyć – wypożyczony, jeszcze nieopanowany beckline, doskwierające (choć szczęśliwie niezbyt częste) kapryśnie kłopoty z nagłośnieniem (zanikająca gitara, odjeżdżający bas), nie tak bezwarunkowa łączność między muzykami, czy nieodrodne dla rozpoczęcia trasy drobne spięcie – cała paleta ograniczających odbiór komplikacji, zwykle odbijająca się negatywnie na nastawieniu wykonawców… pozwoliła uwolnić świeże i frapujące fluidy, automatycznie przekształcające się we wzmożoną samoświadomość i autokoncentrację składu.
Dzięki temu każda najbardziej charakterystyczna cecha zespołu objawiła się w pełnej krasie, a najmocniej najważniejsza z nich – przemożna, wciągająca i zapierająca dech w piersiach, bezwzględna wymiana energii między poszczególnymi instrumentalistami – od czwartego utworu (Black Rain) – aż do końca – powietrze zostało naładowane elektrycznością, w czym największy udział miał Piotr.
Grał niczym BESTIA. Każde solo i wszystkie momenty współpracy z gitarą, niezmiennie i nieubłaganie rozszarpywały zmysły, obracając w zgliszcza – przynależną mi jako słuchaczowi – strefę komfortu.
Doskonale wypadł Lewis. Jego artykulacja była stanowcza, wyrazista i stylowa, co udowodniły szybkostrzelne, gęste i impulsywne fragmenty. Wprowadził też nowość, w postaci podwójnej stopy, używanej ostrożnie i z rozmysłem, niekiedy we współpracy z chwacką chiną. Jedynie gdy trzymał prosty rytm brakowało mi finezji i – uważam – potrzebnego spokoju.
Bas Grigora sowicie dotleniał całość, aczkolwiek charakter Fendera budzi moje poważne zastrzeżenia. Nazbyt jednokierunkowe, pozbawione głębi, plastyczności i muzykalności brzmienie nijak nie przystaje do reszty, konsekwentnie uzyskiwanego przez zespół, zmiennego, szczodrze eksponowanego, szerokiego zakresu barw. Pod względem wykonawczym też czasem brakowało nieco pewności i lekkości, choć condicio sine qua non został spełniony. Życiodajny groove roztaczał się obficie i wystarczająco naturalnie by słuchać partii basowych z niekłamaną przyjemnością.
Set w dużej mierze zaskakujący (chwilami także dla zespołu – Gerry kolejno wywoływał tytuły, bez kartki i jakiegokolwiek planu) niemal 100% antagonistyczny i zaczepny. Brak – wydawałoby się – obowiązkowych Breakin’ The Stones, Broke My Heart, Higher They Climb czy High On You nie spowodował niedosytu, a jeden z nowych utworów (The Train) rozbudził nadzieję na pojawienie się godnych zastępców dla części żelaznego repertuaru.
Ostatecznie, występ wyzwolił u mnie ogromne emocje i choć analizując go powierzchownie, można by mieć sporo zarzutów i uparcie się ich trzymać, to proponuję pamiętać, że koncerty są jak witraże – ogląda się je od środka.