Cześć!
Sploty niektórych wydarzeń bywają więcej niż zaskakujące – zaledwie tydzień temu opublikowałem obszerny wywiad z Józefem Skrzekiem, w którym, w kontekście koncertów, powiedział między innymi: często dzieją się rzeczy dramaturgicznie wyjątkowe i zawsze oczekuję takich nowych odkryć podczas muzykowania. Nie trzeba było wiele czasu bym w pełni zrozumiał co oznaczają te słowa.
SBB 21-08-2016, Stary Maneż, Gdańsk
Natychmiast uderzyło to najprawdziwsze i najsilniejsze SBB. O czymś podobnym nawet nie śmiałem marzyć. W przeszłości widywałem zespół kilkakrotnie (w tym również w oryginalnym składzie), ale po kilkudziesięciu minutach uświadomiłem sobie, że tak naprawdę słyszę ich po raz pierwszy.
Zabrzmieli nieprawdopodobnie, scalając surowy, poniekąd industrialny, bezkompromisowy cios z krążącym aktywnie w dostępnych granicach zróżnicowanym zakresem barw, a repertuar pozwolił na maksymalne wykorzystanie potencjału tego połączenia.
Dominowały długie, zmienne, instrumentalne kompozycje o częściowo otwartej formie i niekiedy zaskakującej proweniencji, zazwyczaj naznaczone wyraźnym motywem. Część stanowiła pretekst do brutalnych i przeszywających wymian na linii Fender – Kramer, Fender – Moog czy Zildjian – Moog, część opierała się o wspólne, zrównoważone budowanie nastroju, a zdarzyło się zespołowi także związać oba podejścia.
Pośród antagonistycznych struktur znalazło się również miejsce dla jaśniejszych odcieni, zarówno w postaci rozległej, spokojniejszej formy, jak i krótszych, nie tak ciężkich gatunkowo utworów. Zresztą te skoncentrowane fragmenty wcale nie należały do słabszych – Z których krwi krew moja, Za linią horyzontu, Rainbow man czy Odwieczni wojownicy… wszystkie czymś przyciągały, bijąc na głowę swoje studyjne pierwowzory.
Co do dyspozycji poszczególnych muzyków – byli po prostu obłędni. Bez wyjątku.
Józef Skrzek na Minimoogu (któremu towarzyszył czysty fortepianowy rejestr oraz rozpraszające się pewnie basowe akcenty) i Kramerze wywoływał każdorazowo istny huragan – przeważały gęste, precyzyjne, pełne werwy i zdecydowania ataki. W partiach wokalnych Józef Skrzek nierzadko zaskakiwał siłą głosu (Odlot, Rainbow man) śpiewając też bardziej melodyjnie niż w poprzednich latach (Memento z banalnym tryptykiem, Za linią horyzontu).
Podobnie Apostolis Anthimos – wprost dała o sobie znać ta jedyna w swoim rodzaju, momentalnie rozpoznawalna, nerwowa, rwąca artykulacja oraz olśniewająca swoboda. Wszystkie partie powodowały przyspieszone bicie serca, pozostając przy tym bardzo różnorodne – od szybkich i swarliwych (Odlot), przez mocne i osadzające (Na pierwszy ogień, 360 do tyłu) po powolne, cierpliwie tworzące dramaturgię (Memento z banalnym tryptykiem). Brzmienie instrumentu pozostawało mocne, ogniste i masywne, a jednocześnie ciepłe i przyjemne, moim zdaniem znacznie lepsze niż w latach 2007-2015, kiedy to część używanych regularnie efektów odzierała instrument z niezbędnej głębi i naturalności. Ten wątpliwej urody tranzystorowy koloryt pojawił się w Gdańsku tylko raz, w Wizjach.
Jerzy Piotrowski grał pewnie, równo, wszechstronnie, efektownie i co chyba najważniejsze… jak nikt inny. W pełnej krasie powrócił charakterystyczny, szybkostrzelny, naszpikowany szerokim spectrum dynamicznym drive. Jedyne czego mi nieco brakowało to odrobinę większej płynności, ale mogło to być spowodowane nie tyle samą grą, co charakterem nowego zestawu perkusyjnego – i tomy i talerze brzmiały ekstremalnie krótko i jak dla mnie aż nazbyt selektywnie, co nadawało im po trosze klaustrofobiczny rys.
Nie bez znaczenia pozostawała radość na twarzach muzyków – panowała chemia absolutna, która w symbiozie z ekstatycznymi reakcjami publiczności uniosła muzyków, salę i słuchaczy naprawdę wysoko, a nagłośnienie, choć czasem wymykające się spod kontroli, tylko podkreśliło niezwykłość i harde oblicze wieczoru.
Podstawowy set zakończył barbarzyński dialog agresywnego groove’u (budowanego przez dwie perkusje) i bezwzględnych, wypuszczanych bezpardonowo awandardowych moogowych wzburzeń. Podczas finałowej kulminacji trudno było skutecznie utrzymać emocje na wodzy, wszak SBB odrodziło się z wielką klasą, eksponując wszystkie wartości, które od lat w ich muzyce cenię najbardziej, nie stając się ani na sekundę swym własnym cover bandem. W przeogromnej radości, poruszeniu, uniesieniu i szale… płakałem jak małe dziecko.
Zdjęcie: Agencja Moment