Ciąg dalszy relacji z Mózg Festival…
Piątek przeniósł się artystycznie do Miejskiego Centrum Kultury. Sali pod względem akustycznym wprost fantastycznej, co bez reszty wykorzystali Panowie Mazurkiewicz / Trilla / Mełech. Zaczęli bardzo cicho, dzięki czemu wyczuwalna koncentracja słuchaczy stała się nieodłącznym elementem faktury, umożliwiając kompletny i ścisły odbiór. Niezależnie od dominującej w danej chwili muzycznej fabuły, na pierwszym planie pozostawał indywidualny język każdego z muzyków i wrażenie, że naprawdę się wymieniają, a twórczy aspekt tego procesu wymyka się zmysłom. Funkcja wyprowadzonych (w dalszej części) wspólnych kulminacji znacząco wyrastała ponad standardowe podnoszenie napięcia, działając niczym rozwiązanie zagadki w książkach kryminalnych, nadające malowanym wcześniej w skupieniu i spokoju impresjom głęboki sens. Jednym z takich uniesień była wypuszczona agresywnie (na tle minorowego kontrabasu i przy wsparciu charakterystycznego, wysokiego – ale nie wrzaskliwego – klarnetu) perkusyjna kanonada, gdzie jedno z przejść złamało wszelkie znane mi dotąd obyczaje – Vasco Trilla mając ręce wypełnione perkusjonaliami uderzył porywczo w każdy z tomów uzyskując feerię kolorów rozbłyskujących tak dosadnie (i równie szybko znikających) jak dosadny jest widok błyskawicy w środku nocy. Zespół płynnie wyprowadził z tego ataku lekką melodię, po której przyszło oszczędne wyciszenie stanowiące podstawę dla późniejszego wrzenia. Zachwycający statyczno-dynamiczny dialog kontemplacji z ekspresją. Pozostała refleksja, że wybrali najtrudniejszą z dróg – ani chwili kuglarstwa, komfortowej kategoryczności, przymrużenia oka i ekstrawertycznego eksponowania swoich umiejętności. W mojej opinii, najlepszy koncert festiwalu, po którym nadszedł czas na dłuższą przerwę – Hania Piosik i Kevin Drumm (łącznie) nie przytrzymali mnie na widowni nawet na kwadrans.
Impas przełamał Wojtek Mazolewski Quintet, choć mógłbym bez chwili wahania przypisać im wszystkie te elementy, których wystrzeganie się powyżej pochwaliłem – kuglarstwo, komfortowa kategoryczność, przymrużenie oka i ekstrawertyczne, nieco efekciarskie eksponowanie swoich umiejętności – to wszystko tu było i niekiedy w nadmiarze. Głównie mam na myśli częste korzystanie z estetyki rockowej w co silniejszych chwilach – to zdecydowanie droga na skróty, ułatwiająca zjednanie sobie publiczności, ale pokonana na tyle sprawnie i pewnie, że przyszło mi z łatwością zgodzić się na takie podejście. Z drugiej strony – naprawdę było czego słuchać: ostre wymiany na linii saksofon – perkusja, saksofon – trąbka, naturalne i swobodne mieszanie nastrojów (przejście z free do… piosenki), czy gra przeciwieństw, gdy ładny, powolny fortepian był przełamywany przez duszne zadry reszty składu lub atmosferyczne harmonie wspomnianej już trąbki i saksofonu. Nie bez znaczenia był też regularnie podnoszony ładunek energetyczny – Marek Pospieszalski i Kuba Janicki dali z siebie ogromnie dużo, zresztą pewna krnąbrność wydała mi się wspólną cechą wszystkich wykonawców towarzyszących Wojtkowi, choć jestem też bliski opinii, że obecnie nie ma on na scenie ani jednego muzycznego partnera. Są naprawdę solidni, charakterni i zawzięci pomocnicy, ale żaden nie nawiązuje muzycznej konwersacji na pełnych prawach, co uwidoczniło się w momencie gdy zostali na chwilę sami wywołując sporą burzę, której – mimo wielu zalet – czegoś brakowało. Wystarczyło by dołączył kontrabas i muzykalność uderzyła w pełni. Nie będę ukrywał – gra Wojtka Mazolewskiego zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. Nieważne czy grał pojedyncze, powolne przeciągłe frazy, czy po prostu trzymał groove, czy rozrzucał energię we wszystkich dostępnych kierunkach. Czy robił to palcami, kostką, na basówce czy elektrycznym kontrabasie – wszystko jedno. Zawsze był świetny i stylowy, a jego artykulacja nie do podrobienia, dlatego na pewno nie było to nasze ostatnie spotkanie. Na wieczór, lub raczej noc i poranek muzyki improwizowanej nie miałem już sił.
Relacja z ostatniego dnia niebawem…
Jeden komentarz Dodaj własny