ZWICHROWANY ZAMEK (relacja z Aquanet Jazz Festival)

nawordpressa1.pngnawordpress2.png

lucponty2.jpg
Gdy przed moimi oczami stanęła ogromna kolejka, wynikająca z zamętu organizacyjnego w związku z wpuszczaniem słuchaczy na salę i ogólne rozdrażnienie obydwu stron sporu, narzucało się pytanie: dlaczego od tylu lat pewne kłopoty pozostają wciąż żywe?

Przyznaję – nie mam pojęcia. Już niespełna dekadę temu widziałem u naszych zachodnich sąsiadów jak gładko, szybko i z uśmiechem na ustach można sobie poradzić z wielokrotnie większą publicznością w trudniejszych warunkach… Nie żebym wymagał niemieckiej precyzji (chociaż?), ale nerwowe rozrywanie opasek na bieżąco to zaniedbanie, które nie wytrzymuje nawet najdelikatniejszej próby usprawiedliwienia.

Pisałem też nie raz, że festiwalowa formuła prezentowania muzyki każdorazowo wywołuje mój dystans, ponieważ bywa dla niej krzywdząca i odnosząc te słowa do opisywanych dziś koncertów mógłbym powiedzieć… i tak, i nie.

Tak, dlatego, że występ Piotra Scholza i Poznań Jazz Philharmonic Orchestra to referencyjny przykład tego, jak dalece wszystko może pójść źle. O jakiejkolwiek jedności wykonawczej, niestety, nie było mowy. Całość wydawała się pozbawioną integralności, chaotyczną i nieudaczną, próbą realizacji nazbyt ambitnego planu. Owszem, niekiedy kompozycyjnie imponującego – pomysłowe łamanie paradygmatu przystępności, żonglowanie nastrojami, zagęszczająca się w nieoczywisty sposób faktura… i co z tego, gdy efektem – od początku do końca – była karykatura?

Karykatura męcząca tym bardziej, że dominowało poczucie słuchania zza ściany, gdzie odczuwalny (dla ucha) rezultat był niczym (dla oka) oglądanie obrazu przez mgłę, a najbardziej jaskrawym przykładem tej – co tu kryć – akustycznej katastrofy, pozostawały kartonowo brzmiące bębny (Gretsch!) oraz zupełnie nieselektywne kulminacje. Zarzutów mam na liście więcej, ale przyznam – nie chcę się już nad tym znęcać, wszak w projekcie wzięli udział głównie młodzi muzycy.

Idąc dalej – po koncercie finałowym nie spodziewałem się absolutnie niczego, ponieważ Jean-Luc Ponty istniał dotąd w moim muzycznym świecie bardziej teoretycznie niż praktycznie – oczywiście, wiedziałem kim jest. Niejednokrotnie jego partie przemknęły w rozlicznych okolicznościach, ale nigdy nie spotkaliśmy się na dłużej, dlatego miałem wrażenie jakby obok usiadł obcy malarz i na nieskazitelnie białym płótnie niespodziewanie rozpoczął pracę.

I choć to muzyka estetycznie nie zawsze mi bliska, to pod względem wartości uderzył w zmysły archetyp szczerego, szlachetnego i uczciwego grania, gdzie od pierwszej sekundy dały o sobie wyraźnie znać przede wszystkim: doświadczenie, spokój, naturalna muzykalność i nieprzebrane pokłady samowiedzy; dzięki którym, mimo pewnego ciężaru gatunkowego części repertuaru, na wierzchu pozostawała ujmująca lekkość, swoboda i ten decydujący aspekt trudno przecenić.

Jean-Luc Ponty i William Lecomte byli tego dnia jednym. Łapali się w każdym kluczowym punkcie aranżacji, a gdy trochę od niej odchodzili, to wzajemne porozumienie wydawało się wprost biologiczne, co nadawało każdej frazie głębszy sens i wewnętrzną spójność – utrzymaną pomimo mozaikowego charakteru prezentowanych kompozycji. Wśród nich znalazło się miejsce na (niemal mozartowską) zwiewność, trochę (wypełnionej progresywnym duchem) wirtuozerii, jazzową balladę, nieco poetyckości, czy (mnie tego wieczoru najbliższy) zakrzywiający się wielorako fragment czerpiący garściami ze zdobyczy muzyki współczesnej.

Te walory podkreślało – w znakomitej większości – ascetyczne i naturalne brzmienie fortepianu, oraz demokratyczny udział muzyków w kreowaniu atmosfery, którą z przyjemnością zatrzymałem dla siebie na dłużej.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s