Parafrazując słowa lidera – to nie był koncert, którego się słucha. To był koncert, który się przeżywa.
Voo Voo / 28.04.2017 / Młyn, Gniezno
Bo od początku, wobec siły tej muzyki, pozostawałem całkowicie bezbronny. Rozwinięcie dwóch pierwszych utworów (Środa, Czwartek) przywodziło bezpośrednie skojarzenia z fantazyjnie wzburzonym, późnojesiennym, polskim morzem i czasem gdy ta pochłaniająca, żywa i agresywna masywność brzmi. Kierunek wiatru powoduje, że energia obiera jeden wyraźny kurs, ale liczba odrębnych i niepowtarzalnych źródeł dźwięku jest w zasadzie nieograniczona.
Kolejne frazy, narastając długo i konsekwentnie, tworzyły coś na kształt stromości, a ich waga powodowała przechył i nieco później, wielokierunkowe zderzenie – raz spotkały się choćby awangardowa, eksplozywna gitara, przedziwnie komunikatywny (w notatkach mam słowo literacki) saksofon, obrazoburcza perkusja i pulsujący, oszczędny bas, a tę przenikającą gwałtowność otaczał jakiś rodzaj ciepła.
Żywość i płynność kompozycji wzmacniał wydźwięk początków i zakończeń utworów – teoretycznie motyw był ten sam, ale kontekst wcześniejszych przesunięć nadawał mu nowy sens. Ważną rolę odegrały szczegóły – biegający klarnet i burząca w poprzek centralka (Środa), tykające, skutecznie podkreślające emocje tkwiące w tekście, akcenty (Sobota), czy chłodny i dosadny, repetytywny werbel (Piątek).
Koniec części podstawowej wywołał ten rodzaj odczuć, który uniemożliwia jakąkolwiek reakcję ciała. Nie mogłem uwolnić się od wrażenia, że to bardziej dany muzykom niż przez nich wykreowany – mieniący się znaczeniami, ważki, tętniący jakąś plemienną czarodziejskością – obłok, opisany najlepiej (podczas kilkusekundowej ciszy przed oklaskami), przez twarze Wojtka Waglewskiego i Mateusza Pospieszalskiego.
Fotografia: Maks Krybus