DRUGI KROK (relacja z festiwalu Jarocin)

nawordpressa1.pngnawordpress2.png

jarocin-mitchmitch.jpg

KontynuującTo właśnie ta część imprezy najmocniej rozbudziła moje oczekiwania.

Jarocin Festiwal 2017 (dzień drugi)

I niezależnie od tego jak były wysokie, Mitch & Mitch starli je w proch. Od pierwszej minuty. Uderzające połączenie skoncentrowanego, osadzającego brzmienia, wielości barw, całkowitej swobody i iskrzącej intensywności. Muzyka wibrowała inaczej niż w wersji studyjnej (Visitantes Nordestinos) – stała się masywna, krocząca, a jednocześnie impulsywna – nie brakowało dynamicznych i odważnych otwarć, gdy niewiedza o tym co czai się za zakrętem, nie oznaczała zakazu wjazdu, wręcz przeciwnie. Mimo, że dźwięk był niczym żywa, nieopanowana, poruszająca się porywczo i w wielu kierunkach gęstwina, to nikt nie grał zbyt wiele – nie przeszkadzali muzyce, dając się jej trochę prowadzić, przez co nawet najbardziej burzliwe fragmenty miały w sobie tę nonszalancką lekkość. Całość opierała się na zmiennej, pełnej interakcji, elastycznej bezpośredniości, którą świetnie ukazywała gra basu (Macio Moretti): raz oszczędnie pulsująca, za chwilę ostra i prosta, a później rozbita, niepohamowana i dzika. Kolaż rozwiązań i śmiałość w żonglowaniu nimi, zachwycił mnie bez reszty. Z licznych, obecnych na scenie twarzy, każda się śmiała, a najczęściej chyba ta Miłosza Pękali, który ponad wszelką wątpliwość, miał swój dzień. Był fantastyczny. Agresywny, gwałtowny… Nic dziwnego, że publika z dwudziestu osób pod sceną (na 15 minut przed rozpoczęciem) momentalnie powiększyła się do kilku tysięcy (?).

Quintet Wojtka Mazolewskiego to w moim odczuciu jeden z najbardziej naturalnych wyborów dla tej formuły Jarocina – niezależnie od nastroju konkretnej kompozycji, ich energia płynie zdecydowanie w przód, a zmysł melodyczny lidera pozwala się nieco zapomnieć, by następnie, niespostrzeżenie, wciągać w prąd śmiałego, trwale wzmocnionego rockową ofensywnością bezformia. Zwykle bardzo to lubię, ale tym razem… Nie wyszło. Pierwszą i najpoważniejszą przeszkodą było nagłośnienie – podbity ponad miarę kontrabas, bezładne bębny i saksofon pozbawiony dołu, a więc niemal karykaturalny. Taka dewaluacja partii Marka Pospieszalskiego to niepowetowana strata – grał jak bestia: nieustępliwie, finezyjnie i błyskotliwie. Podobnie z Kubą Janickim – zespolenie wielkiego poświęcenia z radością i strukturalną zręcznością. Jestem pewien, że we właściwych warunkach ich gra miałaby nieprzeciętny oddźwięk. Wstrząsająco wypadł natomiast gościnny udział Wojtka Waglewskiego, którego gitara przebiła się bez kłopotu i w pełni. Z czasem chemia w zespole osiągała zawrotny poziom, jednak wciąż niewiele z niej wychodziło na zewnątrz… Nieco bardziej z dystansu zacząłem się zastanawiać nad kolejnym zwrotem WMQ. Widziałem już trzeci koncert w podobnej formule i na pewnym poziomie poczułem znamiona docierania do jakiegoś końca, dookreślenia drogi, którą grupa realizuje od jakiegoś czasu. Tym bardziej jestem ciekaw, co dalej.

Wspomniane wcześniej wejście gitary, rozbudziło nadzieje na poprawę w zakresie słyszalności – niestety okazały się płonne. Wszystkie powyższe zarzuty mógłbym powtórzyć niemal 1:1, acz – w przeciwieństwie do Quintetu – Voo Voo nie grało się chyba tego dnia najlepiej. Oni oczywiście nie schodzą poniżej pewnego poziomu, ale tej charakterystycznej wspólnotowości, porozumienia i wiatru w plecy, nie było wiele. Żałuję, bo w repertuarze znalazło się trochę perełek i utwór, który trafia do mnie w każdych, nawet niesprzyjających, okolicznościach (Wtorek). Transowy, osjanowski, urastający i angażujący riff oraz – moim zdaniem – jeden z lepszych tekstów, jakie popełnił w ostatnich latach Wojtek Waglewski. Zawsze, absolutnie zawsze podczas słuchania, częściowo tracę nad sobą kontrolę i czekam na jeden fragment, który tym razem… zrujnowała Natalia Przybysz. Najpierw poprzez, wprowadzony niedbale (nieprzystający do uzyskanego wcześniej napięcia) rodzaj emocji, a chwilę później pomyłkę w tekście, skutkującą niepewnością w głosie, hamującą naturalny rozwój kompozycji.

Na koniec wspomnę krótko o Pere Ubu  krótko, ponieważ, z przyczyn organizacyjnych, słuchałem ich zaledwie dwa kwadranse, ale to z czym obcowałem, robiło kolosalne wrażenie. Punkowy, gwałtowny i pełen temperamentu, kręgosłup, odżywiony aktywnie krążącym, jak najdalszym od konwencjonalności, czynnym ekosystemem. Tak jak grali, tak zabrzmieli (co wywołało we mnie istny atak euforii!) – celowo i ściśle, a jednocześnie szeroko i zaskakująco. Bezczelność, biologicznie sprzężona z pewną klasą i rzetelnością. Estetycznie nie są z mojej bajki i nie wiem jak oceniłbym kompletny obraz, ale tych parę mgnień wystarczyło, bym teraz wspominał ich z przyjemnością i uznaniem.

 

2 komentarze Dodaj własny

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s