O tym koncercie nie napisałem na bieżąco ani słowa i do dziś miałem w głowie tylko nieco szczegółów oraz pewien ogólny zarys odczuć, przypominający raczej serię przypadkowych szkiców niż jakiś spójny obraz, dlatego początkowo to wspomnienie widziałem wyłącznie w roli wstępu do innej relacji. Wyszło jednak inaczej i myślę, że to dobrze, bo sam występ był (dalece?) najlepszym jaki słyszałem z tym materiałem.
Voo Voo / 06.08.2017 / Letni Ogród Teatralny, Katowice
Udało się powiązać brud, ciepło i naturalność wzmacniaczy (co zwykle łatwo poczuć stojąc przy samej scenie) z przestrzennością i selektywnością (symptomatyczną dla słuchania z oddali w przychylnym dla muzyki pomieszczeniu) – dźwięk pozostawał przepojony barwami, których udział w kształtowaniu chwili zmieniał się już nawet nie z kolejnymi tytułami, ale dosłownie w kolejnych taktach (!). Tak czytelne i bezpośrednio odbijające się na dramaturgii były zmiany w artykulacji i – szerzej – prowadzeniu formy.
Wszelako się to objawiało: perkusja nabrała ekspresyjnej urokliwości, gdzie szorstkość dartych czy gniecionych gazet, sucha stopa, albo raz (!) uderzony pałką kotłową crash, całkowicie zmieniały ciążenie. Klarnet niby głównie pomroczny, ale że wyeksponowano jego prawdziwie drewniany wyraz, zostawiał za sobą – długo rezonującą na zewnątrz – łunę. Podobnie zresztą jak wejście pianina.
Te momenty, kolorystycznie, stały w kontrze do cierpliwie osiąganych (bas i gitara) zaciemnień, ale zderzając się z nimi, nie powodowały gwałtu. Jest w tej współpracy przeciwieństw jakaś tajemnica, która najsilniej uaktywniła się w Czwartku. Forma utworu przeszła podobną drogę, jak na poprzedniej trasie kompozycja Na coś się zanosi: rozpętany huragan, w części środkowej wyciszony przez spokojne, zaklęte struktury Mateusza, nadające kolejnej erupcji kręgosłup, przenoszący kolejną improwizację w inny rejestr emocjonalny. Eskalacja cienistej rozpiętości krążyła dookoła agresywnie i gorąco wzbierających błyśnięć, tworząc jakąś nową ścieżkę. Awangarda zbudowana na dostępnej, jasnej i określonej podstawie.
Generalnie, wszystkie napięcia i odpuszczenia biegle się zazębiały – każdy pisał swoje opowiadanie, ale historia rozwoju muzyki była jedna. Gdy później (w Piątku) na tle przedziwnego zbierania, otwierania i zamykania akcentów (Michał), wcześniej realizowaną przez saksofon funkcję przejęła gitara, po raz drugi – tym razem już definitywnie – wyłączyłem myślenie i nawet przestałem notować. Cieszę się, że nastrój podyktowany (już zupełnie nowym) repertuarem trwał do samego końca. A na mojej twarzy na przemian: uśmiech, zaduma, szał i łzy.