Założyłem z góry, że koncertów z tym materiałem może być mało albo wcale. Cisza po wydaniu albumu trwała dość długo i choć bywała czasem nieśmiało przełamywana, to – przyznaję – zacząłem powoli przesuwać myśl o zderzeniu materiału studyjnego z żywym dotknięciem za burtę realnych możliwości. Na szczęście, niesłusznie.
Mateusz Pospieszalski Quintet / 13.10.2017 / Klub Muzyczny Młyn, Gniezno
W ostatniej rozmowie z Mateuszem próbując jakoś określić najważniejszy dla mnie element TRALALA, wspomniałem o dzikości intelektualnej, czyli wyczuwalnej wywrotowości w zakresie myśli i koncepcji. Na żywo ten aspekt nabiera mięśni – ekspresja każdego z instrumentalistów i skłonność do radykalnych, impulsywnych i konfrontacyjnych ruchów sprawia, że ta muzyka jest jak zwierzę.
Ta nieugaszona huśtawka – pomimo stałego i granicznego ładunku energetycznego – mieniła się różnorodnościami, wynikającymi zarówno z bogactwa formalnego samych kompozycji, jak i zmiennego udziału muzyków w ich rozwijaniu, którego początkiem były często gwałtowne interwencje lidera. Owa swoista dyrygentura, wywołała u mnie niemal rozstrój poznawczy. Ostra i definitywna, objawiająca się w bezpardonowym uciszaniu wybranej części muzyków, jednocześnie mająca swe źródło w otwartości i błyskotliwej wizji kreowania chwili, a ostatecznie skutkująca… demokratyzacją całokształtu, ponieważ wciąż kto inny wychodził na wierzch!
Czasem te zamierzenia udawało się płynnie realizować, a niekiedy zupełnie nie i powstałe trudności zdecydowanie budowały i uwiarygadniały muzykę. Do takich momentów należały między innymi: fragment, w którym Mateusz chciał wypuścić Marka na solówkę, ale ten właśnie zakładał stroik, kompletny chaos i wysypanie utworu z powodu niezrozumienia rzuconego pomysłu, czy zmaganie z zapomnieniem części tekstu – tę zawziętą potyczkę zaliczam jednak wyłącznie na plus.
Buchający żar podtrzymywała i wzmacniała także atmosfera na scenie – bezpretensjonalna, naturalna i ciepła. Poczucie wzajemnego wsparcia i zaangażowanego uczestnictwa we wspólnej podróży rezonowało we wszystkich kierunkach, szybko przedostając się na zewnątrz i bezpośrednio wchodząc w ludzi. Wyraźne piętno odciskały też partie wokalne – spokój, sposób prowadzenia frazy i barwa Barbary zaowocowały czymś, co nazwałbym rozjaśnioną melancholią, od której aktywne głosy Mateusza i Marka (rzadziej Maksa) się dorywczo odbijały, lub z którą się okresowo łączyły.
Takich odbić i połączeń było oczywiście więcej i to bardzo różnych, ale nadal na pierwszy plan niepodzielnie wysuwał się jeden, spójny i nieuchwytny komunikat.
Fotografie: Maks Krybus