MNOGI SKOWYT (relacja z koncertu Mazzoll & Arhythmic Perfection)

nawordpressa1.pngnawordpress2.png

Dawno nie napisałem tutaj nic krytycznego i trochę mnie to uwiera, ale nic nie poradzę. Dziś będzie tak samo (albo nawet bardziej), ponieważ miało miejsce spektakularne wydarzenie.

Mazzoll & Arhythmic Perfection / 18.11.2017 / Filharmonia im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie

To wielka wartość – zderzyć się z jakąś konstelacją ludzi po raz pierwszy i natychmiast poczuć z ich muzyką niezblokowaną, trwałą więź, którą pogłębia nowy i skrajnie zmienny repertuar. Dźwięk wówczas nie tylko brzmi – on gdzieś zabiera, ale nie chwytając kulturalnie za rękę, czy pomagając w stawianiu kroków na nieznanej ścieżce – ta konfrontacja jest jak nagłe przebudzenie w zawieszonej w próżni… dżungli.

Mikołaj Trzaska, kiedy zapytałem go swego czasu o czynniki budujące dobry koncert powiedział: „za każdym razem musisz wrosnąć w przestrzeń, w której się znajdujesz, niczym drzewo, ale takie, które się potem bardzo szybko rusza i ma refleks, jak taka mimoza z bajki, która posługuje się niespodziewaną sztuką walki i nie wiesz jak zareaguje – zupełnie jak w Kung-fu”.

I oni byli takim dzikim, wielokształtnym i wielopłaszczyznowym, głośnym i żywym lasem. Frazy Mazzolla to jednolite połączenie rozdzierającej, plemiennej ostrości z orzeźwiającym, kontemplacyjnym zamyśleniem. Chodząc po sali i dając znaki reszcie zespołu był jak szaman – z jednej strony miał wszystko pod kontrolą, wypuszczał mocny i pewny dźwięk, a z drugiej grał tak, jakby wciąż pozostawał pod wypływem kreowanego transu i karmiąc się nim nabierał sił do kolejnego decydującego zwrotu. 

Surrealistycznie działały na mnie partie kontrabasu Sławka Janickiego – gdy wzbudzał wyraźne zatrzęsienia, nie mogłem uciec od przedziwnego obrazu: tak jakby w wyniku kolejnych szarpań spod ziemi próbowało się wydostać jakieś dzikie zwierzę, ale ta aktywność w niczym nie przypominała typowego procesu przebijania bariery środowiska naturalnego. Było to raczej nieustanne osłabianie grubej warstwy betonu, po której złamaniu przed oczami mojej wyobraźni stanął… ogromny niedźwiedź. Następujących później napastliwych warknięć długo nie potrafiłem wyabstrahować z faktury, nawet jeśli już umilkły.

Jeszcze inaczej – choć na pewnym poziomie bardzo podobnie – z uderzeniami Tomasza Gwincińskiego. Rany, jakkolwiek to nie zabrzmi – przyjmowałem je jak zbawienie. Nie mam pojęcia, co siedzi w jego artykulacji, ale niezależnie od tego, czy dominowała ciosana ordynarnie, czytelna i dosadna podstawa, podswingowane szkicowanie kursu, czy atakująca jak deszcz meteorytów seria, pozostawałem całkowicie bezwolny. Całkowicie. Co chwilę otwierał jakiś nowy tunel, niekiedy niespodziewanie generując (na talerzach) wybuch podobny do wulkanicznego… Nieskończone bogactwo, zarówno koncepcyjnie, jak i wykonawczo. 

Powyższy triumwirat stanowił dla mnie główny obieg muzyczny, w który wchodził lub wokół którego krążył rozmaity, zróżnicowany i zawsze przystający, ekosystem perkusjonaliów Kuby Janickiego oraz przyjemna, choć podawana nieco jednostajnie, barwa trąbki Janusza Zdunka. Niestety, za co dokładnie odpowiadał Kazuhisa Uchihashi (gitara) nie wiem – częściowo zamglona realizacja chyba jemu zabrała najwięcej, co jednak (wyjątkowo!) nie wpływa na moją ocenę całości – jak dotąd jedno z absolutnie najważniejszych doświadczeń. 

Fotografia pochodzi z materiałów udostępnionych przez Filharmonię im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s