Informacja na temat tego koncertu na stronie internetowej artysty była zdawkowa i wyjątkowo nie czułem potrzeby, by wchodzić w szczegóły. Pojechałem z ciekawością, ale bez większych oczekiwań i tak, niepostrzeżenie… marzenie spełnione.
Józef Skrzek / 17.12.2017 / kościół p.w. Św. Wojciecha, Konin
I to nie są słowa na wyrost – do rangi marzenia, przez lata, urosła moja chęć usłyszenia go właśnie w tym ułożeniu: wyłącznie na moog i organy piszczałkowe.
Przetrącanie muzycznych paradygmatów jest niemal chlebem powszednim dla, tak bliskich mi ostatnimi czasy, środowisk awangardowych, a niedawno, swoiście modnym, terminem stała się w tych kręgach również „dekonstrukcja”, więc teoretycznie nie powinienem być zaskoczony, ale zetknięcie z tą formułą poskutkowało kolejnym przełomem poznawczym.
Bezpośrednie, wzajemne przenikanie się rejestrów wydobywanych z krańcowo odmiennych instrumentów, wzięcie na warsztat, stanowiących lwią część repertuaru… kolęd i pastorałek (!) oraz nieustępliwe i wielotorowe przejeżdżanie po nich w tę i nazad, wydaje mi się posunięciem z pogranicza natchnionego szaleństwa.
Tak ostre i otwarte prowadzenie utworów pozwoliło wszystkie podstawowe melodie, ociosać z konwencjonalnego wydźwięku i wyeksponować ich prawdziwie muzyczny sens, który tląc się później w przewrotowych improwizacjach, co chwilę w inny sposób, rezonował na resztę wzbudzanych fraz. Czasem ten korzeń zanikał w naporze zawiłości, by później, nieoczekiwanie i pewnie wyjść na zewnątrz, uderzając z gorliwą błyskotliwością.
Pierwszych kilkanaście minut spędziłem w ławce (na dole), gdzie dźwięczność, przestrzeń, zróżnicowanie barw, siła głosu i bogactwo tworzonych rozwiązań, były imponująco czytelne, ale mimo to dalekie i chłodne. Na górze, wprost przeciwnie – subtelności ginęły, wokal przypominał raczej ulotną smugę, ale muzyka dosłownie wchodziła w ciało, a aktywnie poruszające, czy niemal trzęsące chórem drgania, wyczuwalna praca mas powietrza, dotykający stukot naciskanych pedałów i manuałów, a także – ekspansywnie przecinające prężnie wydychaną ze stalowych rur chmurę -partie analogowego syntezatora, wzmacniały wrażenie bycia w epicentrum dźwięku.
Samo obserwowanie Józefa Skrzeka miało znaczenie. Nie potrafiłem odciąć się od myśli, że on – nawet w najbardziej spontanicznych fragmentach – w czasie rzeczywistym, biegle dysponuje ogromną wiedzą, a obcowanie z nim jest zderzeniem z nieprzebranym i niemal nieskończonym pułapem muzycznym. Kiedyś powiedział mi, że: „każdy koncert jest ważny”. To nie kokieteria – po raz kolejny jego zaangażowanie i całkowite zatopienie w kreowanej atmosferze wprost przełożyło się na grę – artykulacja była dosadna, wzniosła i poważna, ale pozbawiona nadęcia i nawet najmniejszych śladów kiczu.
Prezentowane konsekwentnie i od dawna, takie kompozycje jak Pielgrzym czy Z których krwi krew moja, znów (oczywiście poza warstwą tekstową) nie przypominały wersji, które słyszałem wcześniej. Ani tych sprzed kilku miesięcy, ani tych sprzed kilku lat, ani tych sprzed kilku dekad.
Fotografie: Maks Krybus
nieźle…
Dzięki!