W rozmowie ze Sławkiem Janickim temat podwójnej roli (w tym przypadku muzyka i właściciela klubu) powracał nieustannie. Niedawno sam się w podobnej sytuacji znalazłem i początkowo w ogóle nie brałem pod uwagę pisania na ten temat, bo przecież „nie wypada”. A teraz myślę sobie, że niby czemu? Dlaczego nie miałbym zabrać głosu w sprawie koncertu, który zorganizowałem? Kto lub co mi na to nie pozwala?
Nie mam też zamiaru ukrywać różnic w przyjmowaniu muzyki, które zaistniały w związku z dodatkowymi obowiązkami, czy nie opisać przebiegu wydarzenia troszkę szerzej, bo byłoby to zakłamywanie czy naginanie własnych odczuć i spłaszczanie obrazu, który pozostał w mojej pamięci, a tego za wszelką cenę chcę uniknąć.
Paweł Szamburski solo / 27.01.2018 / Parafia Ewangelicko-Augsburska w Poznaniu
Pierwsze namysły związane ze słuchaniem sensu stricto przyszły podczas próby. Ja w ogóle lubię przebywać na próbach – jeśli przebiegają harmonijnie (a tym razem na szczęście tak było) emocje i cząstkowa faktura wytwarzają się niezobowiązująco, spokojnie i lekko. Natychmiast zacząłem sobie wyobrażać całość.
Mieliśmy dużo czasu, a jeszcze trochę go przybyło ponieważ Paweł stwierdził, że warunki akustyczne są na tyle przyjazne, że nagłośnienie odpuszczamy. Od razu burknąłem w myślach: „to po cholerę pożyczałem ten głośnik, kable i statyw”, ale tak naprawdę BARDZO się ucieszyłem. Kiedyś po występie Józefa Skrzeka w lądeckim klasztorze napisałem, że: „wnętrze uszlachetniało dosłownie każdą frazę, dodając jej przestrzeni i zachwycającej przejrzystości”. Tu było tak samo.
Po „ukręceniu” oświetlenia, pojechaliśmy na obiad do Pana Gara. Kolejne miłe zaskoczenie – zupa wegetariańska została wyjątkowo wzbogacona o kurczaka. „Oj tak… rewelacja”. W międzyczasie sporo rozmów o muzyce i życiu (w równych proporcjach) i nagle Maks (tego dnia logistyk i fotograf), wcześniej niepostrzeżenie zniknąwszy, powrócił z Pawłem Hypś (dzięki któremu koncert został zarejestrowany) i dał sygnał, że czas wrócić do kościoła. Wtedy chwycił mnie za gardło niepokój i długo nie puszczał.
Mimo że pamiętam, o czym dalej gadaliśmy, jak wyglądały ostatnie chwile przed powolnym napływaniem publiczności, to już byłem gdzie indziej. Tę nerwową atmosferę oczekiwania zakrzywiła pani, która (tylko sobie znanymi sposobami) weszła do garderoby tylnymi drzwiami, nawiązała ze mną i z Pawłem kontakt wzrokowy i wskazując palcem powiedziała:
„Pan jest muzykiem? Na plakacie jest napisane, że koncert zaczyna się o 20.00. Ludzie czekają”. Spojrzałem na zegarek i nie mogłem uwierzyć – 20.02! To taki typowy żart niebios – od lat narzekam, że koncerty się opóźniają, więc mam za swoje. Zrobiłem dziarsko kilka kroków, rzuciłem okiem na salę i nogi mi się ugięły – rany, kościół był pełny i ludzie naprawdę czekali na koncert. Musiałem zawrócić do garderoby.
O 20.04 jednak wyszedłem powiedzieć kilka słów, a następnie spróbowałem przybrać postać słuchacza. Było ciężko – między mną, a muzyką powstała nieprzyjemna bariera wynikająca z poczucia odpowiedzialności za wszystko dookoła, więc komfortu i całkowitego „odcięcia” od otaczającej rzeczywistości, które osiągam niemal automatycznie jako odbiorca, nie czułem.
Pierwszy fragment, z początku, odebrałem bardziej estetycznie niż wewnętrznie. Kiedyś regularnie słuchałem chorału gregoriańskiego i zaskoczyło mnie tak uderzające podobieństwo. Powstał dialog wspomnień z teraźniejszością, przez co dystans stopniowo ustępował. Nadal nachodziły mnie paranoje w stylu „Boże, gdzie ja zostawiłem pieniądze?”, ale mogłem słuchać. Ten właściwy grunt udało się położyć, a odczuwalne i wyraziste operowanie dynamiką nie łamało atmosfery skoncentrowanego zamyślenia, przeciwnie – przytrzymany dosadnie i wypuszczony jawniej w przód ostatni akord, tylko podkreślił dominującą zadumę.
W drugim utworze usłyszałem niemal wszystko, za co tak lubię klarnet. Ciemna, na wskroś naturalna, drewniana barwa i przewrotny charakter instrumentu, który kilka razy nonszalancko zaświszczał. Nie potrafiłem również pozbyć się wrażenia, że dźwięk wydostawał się na wierzch zupełnie innymi szczelinami niż poprzednim razem. Zresztą – te żydowskie melodie prowokują do impulsywnych zakrętów, czy śmiałych uskoków i draśnięć. Pojawił się więc niejeden nagły zryw, zarówno w wysokim jak i niskim rejestrze. Swoboda cechowała tak samo głośne rozdarcia jak i klarowne szepty – absolutna odwrotność zgodnej i zdyscyplinowanej chorałowej konsekwencji. Przyznaję – mam do tej wielorakości niepohamowaną słabość.
Sufi i Orthodox przypomniały mi część zeszłorocznej rozmowy z Pawłem, a dokładniej słowa: „w liturgicznej muzyce jest jakaś przewodnia nitka, która łączy te wszystkie tradycje i to da się słyszeć. Strukturalnie i muzycznie można by powiedzieć, że to są centra harmoniczne – dźwięki osiowe, wokół których się odbywa ruch” [całość]. O czym tego dnia również mówił i faktycznie, jest w tym coś fascynującego, jakby dźwięk zaprzęgnięty w daleką podróż nagle wracał do domu, ale za każdym razem inną drogą.
Więcej niż istotną rolę odegrała… cisza. Siedząc z przodu nie byłem pewien, czy osoby w dalszych rzędach również miały szansę jej dotknąć, ponieważ przy wypełnionej sali pogłos się skrócił – co trochę mnie zmartwiło – ale wszyscy później zapytani potwierdzali, że ten aspekt pozostawał czytelny, więc odetchnąłem z ulgą.
Mam na myśli szczególne przerwy pomiędzy motywami, które zostając nasączone ładunkiem pierwszego z nich działały niczym klej, wpływając bezpośrednio na nadchodzący, bliski im fragment i ostateczny wyraz kompozycji. Balansowanie w granicach napięcia i czasu pozwalało ciszy zabrzmieć.
Bis skondensował w sobie niemal wszystkie wspomniane wartości. Przeplatały się ze sobą wywrotowa ekspresja i delikatna melodyka, skrajność z wyważeniem, a cisza muzyczna przeistoczyła się na koniec w ciszę samotną, prędko i skutecznie… zagłuszoną.
Zdjęcia: Maks Krybus
Nagranie: Paweł Hypś