Co do zasady unikam streszczeń, ale gdy patrzę na listę wysłuchanych w tym roku koncertów, to byłoby mi szkoda pominąć którykolwiek. Część z nich miała miejsce dość dawno temu, ale mam nadzieję, że kilka chwil wytężonej koncentracji w połączeniu z notatkami, pozwoli jakoś do nich wrócić.
Olbrzym i Kurdupel (Gadecki & Bożek) / 08.02.2018 / Pies Andaluzyjski, Poznań
W zeszłym roku złapałem się na pytaniu o to, czy taka całkowicie otwarta formuła w ogóle mnie jeszcze interesuje. Tę wątpliwość sprowokowało rozczarowanie koncertem Łoskotu w poznańskim Zamku, wizytą Drużyny Poznańskiej w Psie Andaluzyjskim, występem DKV z Joe McPhee i kwartetu Carrier / Gadecki / Bożek / Lambert w Dragonie. Jakiś rodzaj dystansu przed koncertem Tomka Gadeckiego z Marcinem Bożkiem w związku z tym wystąpił, ale z radością przyznaję… niepotrzebnie.
Szybko jęknąłem w myślach nie nie, jednak kocham free… Zaistniał szczególny rodzaj harmonii – taki, który nie miał nic wspólnego z łapaniem się na akcentach czy szerzej, na gładkim prowadzeniu formy. Wręcz przeciwnie – nastawiając ucho pod tym kątem, można by im zarzucić chory rodzaj rozchwiania, ale to pozory. Czuć było wspólną zażyłość, przez co w najbardziej ekspresywnych fragmentach uzyskiwali efekt patologicznego groovu. Zwichrowany, wciągający, ale też swoiście poruszający proces, działający na percepcję tak pobudzająco, jak na emocje działa trafiony prezent, gdy zapomniało się o swoich urodzinach. Potwornie grube struny Marcina Bożka brzmiały jak uderzające o siebie kawałki blachy, a niewyczerpane pokłady energii, wtłaczane z imponującym uporem w saksofon przynosiły – szczególnie w wyższym rejestrze – zaskakujący rodzaj liryzmu.
Napięcie opadało mnie jedynie w – nie tak znów licznych – momentach gdy Tomek Gadecki sięgał po elektronikę. Dosłownie w jednej sekundzie traciłem zainteresowanie, a ta przebogata ruchliwa i wielobarwna magma, zwyczajnie… znikała. Dźwięk niby wciąż pozostawał ciekawy, ale przestawał być dotykający – jakby całkowicie wyjałowiony z bliskiej, cielesnej wibracji. Tak czy siak, wyszedłem z klubu… prawie nowo narodzony.
Marcin Masecki / 10.02.2018 / CK Zamek, Poznań
Masecki podkreśla, że gra ten materiał (Chopin Nokturny) jak piosenki i często na podstawie – mniej lub bardziej aktualnych – wspomnień. I to tak właśnie brzmi – niezobowiązująco i ulotnie. Wciąż podczas odbioru towarzyszył mi obraz trochę zabałaganionego, studenckiego pokoju, w którym siedzę jako 20 latek z – na pół nihilistyczną / na pół melancholijną – miną, popijając pomarańczowy sok Hortex z koncentratu i jedząc 4 dzień z rzędu tosty. Myślę, że trochę o to Maseckiemu chodzi i jeśli tak, to kłaniam się w pas, że cel udaje się zrealizować, ale muszę przyznać – mnie to ani nie śmieszy, ani nie ciekawi, ani nie porusza, ani nie oburza. Uderzające okazało się co innego, mianowicie konfrontacja powyżej naszkicowanego obrazu ze wspomnieniem udziału pianisty w koncercie z Bastardą. Przypominając sobie tamtych kilka minut, poczułem coś dużo większego niż szacunek.
SzaZa & Lost Education & Di.Aria / 16.02.2018 / Spatif, Warszawa
Nie jest tajemnicą, że z tymi muzykami trochę się już znam, więc myśl stricte koncertowa tliła się nieśmiało, bo widmo samego spotkania było miłe. Na szczęście pierwsze przebłyski wokali, dwa czy trzy zadęcia w klarnet i krótkie przejechanie smyczkiem po strunach, wyprostowały tę koślawą perspektywę. Próbę odebrałem mocno. Szczególnie jeśli chodzi o śpiew. Hania zrobiła na mnie ogromne wrażenie – dosłownie nie mogłem się ruszyć i do dziś noszę w sobie to odczucie. Zabrzmi to teraz dziwnie, ale nie wiem czy dobrze zrobiłem przybywając na miejsce tak wcześnie. Uruchomiłem wówczas wszystkie mechanizmy percepcyjne, zachłysnąłem i nasyciłem się tymi pojedynczymi kolorami i później już żaden z koncertów nie przyniósł porównywalnych emocji.
SzaZa w całej rozciągłości, potwierdziła prawdziwość tych słów:
(…) to pozwala muzykowi być kreatywnym. I to się w tym świecie filmu, teatru, słuchowisk zdarza, albo nie, choć lepiej żeby się zdarzało i apeluję do wszystkich reżyserów – dbajmy o siebie, ufajmy sobie, potrzebujmy siebie, to wtedy będą ekstra sztuki i fajne filmy… Oryginalne i nasycone autentyczną wypowiedzią, bo jak ktoś chce muzykę a’la The Doors, albo kwartet smyczkowy w stylu Mozarta, to wtedy lepiej się zwrócić do specjalistów w tej dziedzinie. My jesteśmy troszkę od czegoś innego i cieszę się, że w tych przestrzeniach udało nam się z Patrykiem wywalczyć taką asertywną postawę. [całość]
I faktycznie – uważam, że momentalnie rozpoznawalny, własny język tego zespołu udało się wypracować. Oczywiście, przez to, że to bardziej służebna muzyka, nie wywołuje może u mnie większych uniesień, ale na pewno często zaskakuje i zawsze spełnia swoją rolę, co w połączeniu z bezpretensjonalnym obrazem, naprawdę działa.
Na gorąco o koncercie Lost Education miałem raczej dobre zdanie, ale w kolejnych dniach perspektywa się odrobinę zmieniała i zrodzone w tym okresie wątpliwości pozostały na wierzchu. Różnica w stosunku do poprzednich występów, które widziałem wydaje mi się zasadnicza – wcześniej nie miałem wątpliwości, że całokształt to zbiór bezwzględnie wspólny. Nawet jeśli coś nie szło, wszyscy w podróż ruszali razem. Tym razem inaczej – aktywny dialog odbywał się na linii altówka – klarnet, a wokal stanowił coś osobnego i muszę powiedzieć, że taka reorganizacja niespecjalnie mnie przekonuje.
Nie zmienia to jednak faktu, że kilka fenomenalnych momentów było, szczególnie ze strony Patryka. Gdy po prostu sięgał po instrument i grał długim dźwiękiem, wspartym nieco chropowatą, a przede wszystkim głęboką, drewnianą barwą – na sekundę czy dwie – świat przestawał istnieć. Żałuję jednego – im dłużej znam to trio, tym więcej przybywa loopów, efektów, nakładek… Ten zgiełk ścieżek zabrał sporo z ich – chyba najbardziej charakterystycznego i podstawowego atutu – umiejętności budowania aluzyjnego, zmiennego, nieco przyciemnionego nastroju.
Do koncertów solowych mam ogromną słabość i choćby dlatego projekt Di.Aria wciąż mnie ciekawi. Z drugiej strony, pierwsze z nim zderzenie nie należało do łatwych. Podczas 12 Mózg Festivalu wytrzymałem zaledwie minutę… Tym razem mając w pamięci zachwyt z próby nie mogłem się doczekać rozwinięcia, ale coś nie zagrało. Może już byłem zmęczony wcześniejszymi koncertami, może Hania już była zmęczona, może bariera estetyczna nie do przeskoczenia? Z tego wpisu jak nic wynika, że stałem się ostatnio ortodoksyjnym przeciwnikiem elektroniki sensu largo (choć broniłem się przed tym ze wszystkich sił)… Gdy jej głos usłyszałem wyłącznie w towarzystwie lekkiego echa – powtórzę – wpadłem w stupor pomieszany z zachwytem. Gdy ostatecznie doszła do niego cała lawina środków wyrazu, ten czar prysnął i znów nie dotrwałem do końca.
Podobnie zresztą jak z tym wpisem – nie wiem dlaczego uznałem, że jestem w stanie opisać jeszcze pięć wydarzeń. Otóż – nie jestem… Część kolejna, mam nadzieję, niebawem.
Zdjęcia: Maks Krybus
Zdjęcie Marcina Maseckiego pochodzi z materiałów promocyjnych Centrum Kultury Zamek w Poznaniu.