NIEBIESKI PULS (Gerry Jablonski Band Live at the Blue Note)

33226032_1919337721449580_1908764615454490624_n.jpg

Historia powstania płyty, o której dziś opowiem, zaczyna się w 2013 roku, a dokładnie w chwili gdy po raz pierwszy włączyłem – świeżo wówczas wydany – Twist of Fate. Na trasie promującej ten album słyszałem ekipę Gerrego Jablonskiego 4 krotnie i gdy po przyjeździe do domu, chcąc wrócić do tamtych chwil, nałożyłem słuchawki na uszy i wcisnąłem play, miałem ochotę… płakać ze zgryzoty. Tak samo było – niestety – z ich wcześniejszymi krążkami i 99% dostępnych, amatorskich, nagrań.

Rok, dwa i trzy lata później schemat pozostawał bez zmian. Większość występów zachwycała mnie bez reszty, a nagrania… doprowadzały do szału. W tym czasie światło dzienne ujrzał kolejny album studyjny (Trouble with the Blues) i nawet jeden koncertowy (Live Trouble) i choć każdy z nich był lepszy niż poprzednie wydawnictwa, to od obrazu zespołu, który znałem z żywego dotknięcia, wciąż dzieliła je odległość przypominająca – mniej więcej – rok świetlny.

Na pierwszy trop z odpowiedzią dlaczego ta przepaść jest tak ogromna, wpadłem gdy Panowie rejestrowali płytę live. Byli – a przede wszystkim Gerry – wyraźnie spięci, przez co sam koncert wypadł słabo. Z dzisiejszej perspektywy uznaję go nawet za… najgorszy z tych 20, które do dziś w ich wykonaniu słyszałem.

Ponieważ wtedy już znałem się z zespołem, zostałem poproszony o opinię dotyczącą zarejestrowanego materiału i przyznaję – przyłożyłem rękę do tego, by go jednak wydać. Zachłysnąłem się pierwszym odsłuchem surowych wersji i jeszcze w nocy, całkowicie na gorąco, podzieliłem się wrażeniami z Piotrem… i poszło. Zrobiłem błąd, ale – jak się później okazało – błogosławiony. Z poczucia obowiązku dodam, że dalsza historia tych nagrań, to coś potwornego – popełnione w trakcie produkcji uszkodzenia sprawiły, że nie da się tego słuchać.

Tym sposobem frustracja sięgnęła zenitu – najpierw przez lata trąbiłem o tym, by nagrali koncertówkę, by takowa… okazała się klapą. Trudne doświadczenie, ale przyniosło dwa ważne wnioski. Po pierwsze – potrzebny jest właściwy producent, a po drugie, chyba dobrze byłoby, gdyby zespół… nie wiedział, że jest nagrywany.

Gerry Jablonski Band // Live at the Blue Note

Na realizację planu zgodnego z powyższymi założeniami szansa przyszła szybciej niż myślałem. Pewnego dnia zadzwonił do mnie Jurek Hippmann (agent zespołu na Polskę) z pytaniem o to w jakim klubie uważam, że byłoby lepiej by wystąpili w Poznaniu i rzucił kilka propozycji. Bez chwili wahania wskazałem Blue Note, bo ich wizyty w tym miejscu zawsze się udawały i świetnie brzmiały.

Kiedy nadszedł dzień koncertu, dosłownie kwadrans przed startem, nie mówiąc nic nikomu, poprosiłem Kamila Neumanna, który ustawiał dźwięk, by nagrał koncert i również nikomu o tym nie wspominał, na co – na szczęście – zgodził się bez oporów.

Gdy już uzyskałem całość – dzięki ogromnej uprzejmości Kamila poglądowo zmiksowaną – wyselekcjonowałem 6 utworów, kierując się wyłącznie właściwym pulsem, energią i feelingiem. To czy lubię daną kompozycję, albo czy należy ona do tych bardziej rozpoznawalnych i teoretycznie powinna być na płycie, całkowicie zignorowałem. Tak samo zresztą jak to, czy przez delikatne krzywizny, coś należało odrzucić. Gdy po pewnym czasie odsłuchałem wybrane fragmenty, po raz pierwszy uwierzyłem, że wreszcie mamy TO. No i wysłałem pliki zespołowi.

Reakcja była miażdżąca. Piotr odpowiedział natychmiast: no kurwa jest bomba! Ja pierdolę, Maciej! Musimy coś z tym zrobić! I mimo że pomysł wydawania kolejnej koncertówki zaraz po poprzedniej wydawał się marketingowym samobójstwem, wszyscy wiedzieliśmy, że nie możemy się tym przejmować.

Ponieważ moje wnioski dotyczące miejsca i sposobu nagrania okazały się trafione, postanowiłem wziąć na siebie także odpowiedzialność za znalezienie producenta. Zespół nie protestował, a ja miałem w głowie, od dłuższego czasu, jedno imię i nazwisko – LESZEK ŁUSZCZ.

Z prostego powodu – rok wcześniej wyszedł box Voo Voo wydany z okazji 30 lecia działalności grupy, a w nim płyta z trasy na której słyszałem ich 6 razy. Płyta… która mnie powaliła. Ta produkcja realnie ukazywała niemal wszystko co na tej trasie osiągnęli. W jednej chwili uznałem, że gość, który to realizował ma czuja i wie co robi. Większość płyt koncertowych jest zwykle namiastką brzmienia grupy. W najlepszym przypadku można powiedzieć, że taki album nie oddaje nastroju, ale przekazuje jakąś prawdę – tutaj było jeszcze coś. Bez zbędnej zwłoki i częściowo na fali tych odczuć, postanowiłem do Leszka – najzwyczajniej w świecie – zadzwonić.

Wcześniej nie zrobiłem żadnego badania środowiskowego i nikogo o niego nie pytałem. Po prostu chciałem w 1.5 minuty przekazać swoje emocje i poczekać na reakcję. Odebrała jego żona i po wysłuchaniu tego co miałem do powiedzenia, odrzekła z uśmiechem, że Leszek na pewno się ucieszy. Wtedy przyszedł spokój, a Iwona zapewniła, że Leszek oddzwoni za 10 minut. I faktycznie – co do minuty, oddzwonił. Nie wiem jak długo rozmawialiśmy, ale szybko poczułem, że znalazłem kompana. Jeszcze nie byłem tego 100% pewien, ale zapowiadało się nieźle.

Ponieważ – przy okazji Spring Breaku – Leszek przyjechał do Poznania, mieliśmy czas by spokojnie przegadać sprawę. Gdy dotarłem do hotelu i wyciągnąłem rękę na przywitanie, uścisnął ją i natychmiast wypalił: rany ile Ty masz lat ?! I pomyślałem, że właśnie chuj strzelił całe dobre wrażenie wykreowane przez telefon, bo przez to, że zgoliłem brodę wyglądam jak dzieciak… ale chyba jednak się porozumieliśmy, bo naprawdę nie mogliśmy przestać gadać. Potem przy stole pojawił się Leszek Biolik i… tym bardziej nie mogliśmy przestać gadać. Ze strony Leszka szybko padła propozycja żebym wpadł też na koncert (Elements), który tego dnia nagłaśniał.

Koncert jak najbardziej udany – klasa zawodników wystarczyła by chwyciło (L. Biolik / A. Rajski / M. Gładysz), choć to nie do końca moja bajka. Ponieważ stałem przy stole mikserskim, powstał śmieszny obrazek – gdy ja się bujałem i płynąłem z prądem muzyki, Leszek stał niewzruszony. Gdy ja łapałem delikatny dystans, on zaczynał się gibać. W kolejnych rozmowach wyszło na jaw, że pod względem tego co w muzyce ważne, często się zgadzamy, ale estetycznie jesteśmy z nieco innych światów.

Ostatecznie pożegnaliśmy się w bardzo dobrych humorach, a ponieważ przed koncertem zdążyliśmy omówić kwestie finansowe, kolejny kontakt był już konkretny. Przekazałem wieści na wyspy i po zaledwie jednej dodatkowej rozmowie (Piotr poprosił bym dobrał jeszcze jeden utwór) z kapelą i Leszkiem, wszystko mieliśmy ustalone.

Produkcja, generalnie, przebiegła gładko. Terminy z grubsza dotrzymane, po każdej ze stron, a z zespołem pokłóciłem się zaledwie dwa razy. Później wszystko sobie wyjaśniliśmy i teraz nawet pozwalam sobie na żarty z tych sytuacji, ale wtedy dobrze, że dzieliły nas tysiące kilometrów, bo chyba dalibyśmy sobie po mordach. Z drugiej strony – czy bez takich momentów całe przedsięwzięcie w ogóle miałoby sens?

Gdy Gerry et consortes usłyszeli gotowy całokształt, byli jednogłośnie zachwyceni. I ja też jestem dziś zachwycony. Można by uznać, że uprawiam właśnie autoreklamę i kłamię. A proszę bardzo. Pozostawiam to indywidualnej ocenie. Moim zdaniem Live at the Blue Note, to materiał, który – dokładnie tak samo jak wspomniany zapis występu Voo Voo – pokazuje z czym naprawdę mamy do czynienia. I to do tego stopnia, że jeśli komuś ten album nie podejdzie, to tę grupę może sobie spokojnie odpuścić, acz mam nadzieję, że działa to przede wszystkim w drugą stronę.

Udało się złapać wszystkie najważniejsze cechy ich stylu – jest sporo improwizacji, luzu, są brudy i kopsnięcia, wyraźnie zarysowane muzyczne rewiry, w których kapela się porusza i wreszcie – ta najważniejsza – nigdy wcześniej niedostępna na żadnym nośniku, nieobliczalna energia. Ogromne pokłady impertynenckiej, wbijającej w fotel, energii.

Co ciekawe, niedługo przed tym – opisanym powyżej – zajściem Panowie wskoczyli na pożądany poziom również w studiu. Zachwycony ich koncertem Stacy Parrish (nagrodzony swego czasu Grammy za produkcję jednej z płyt Roberta Planta) natychmiast zaproponował im współpracę, której owocem jest, jak najbardziej udany, singiel. Brzmią tam oczywiście nieco grzeczniej, ale brzmią dobrze. Chyba słychać, że to ponad wszystko oni, dlatego porównanie tych dwóch twarzy wypada interesująco, bo choć zdecydowanie różnią się od siebie, to nie ma zgrzytu, czy dysonansu. Na pierwszym planie, w obydwu przypadkach, jest granie i pewien indywidualny sznyt każdego z muzyków.

Ostatecznie niezła, trwająca trochę ponad rok, przygoda zakończona sukcesem. Wreszcie ci (w mojej opinii) koncertowi giganci, dorobili się materiału dowodowego nie pozostawiającego złudzeń. Żadnych. A pierwsza, nader reprezentatywna, namiastka żywego zderzenia… czeka poniżej.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s