NOTATKA #6 (trochę historii)

dupadupa2.jpg

Przyznaję, że miałem pewien problem ze swoją muzyczną historią. Wychowałem się głównie na hard i prog-rocku, z przełomu lat ‘60 i ‘70 (z pewną domieszką glamu) i zespole Metallica, jako jedynym przedstawicielu metalu o którym mogę powiedzieć, że go naprawdę słuchałem (no dobra, jeszcze istotną pozycję miał Rammstein, Judas Priest czy przez chwilę – rany boskie – Dream Theater).

I cieszę się, że spełniłem większość swoich nastoletnich marzeń, oglądając na żywo naprawdę solidne, a czasem o wiele więcej, występy takich grup jak: AC/DC, Jestro Tull, Peter Gabriel, Roger Waters, KISS, Nazareth. Zobaczyłem też wspomnianą Metallikę, Dream Theater i Rammstein, czy wreszcie Black Sabbath w składzie z Dio i Ozzym Osbournem.

Pierwsze 3 tj. Roger Waters na stadionie Gwardii, Peter Gabriel na stadionie Lecha i Jethro Tull w Arenie (których wysłuchałem mając odpowiednio 12, 13 i 14 lat) chyba okazały się błogosławione. To były – i do dziś nie mam co do tego żadnych wątpliwości – FENOMENALNIE nagłośnione występy. Kto wie czy właśnie dzięki temu, koncert nigdy nie był dla mnie „wydarzeniem”, tylko okazją do posłuchania muzyki BARDZIEJ niż gdziekolwiek indziej.

W okolicach 2007 roku wkroczył blues i przez kolejnych 5 lat byłem do niego podłączony, trochę jak do kroplówki. Tu kluczowe znaczenie miały gigi, choćby Roberta Lucasa, Berrego Lewensona, Steve’a Kidy i Grega Kapuscinskiego, grających pod szyldem Canned Heat, kilka koncertów Boogie Chilli, niezapomniany koncert Jimmiego Burnes’a (piorunujące zderzenie z czarnym feelingiem i – debiutanckie – odróżnienie „występowania”, od „grania”), Wielka Łódź czy akustyczne grania Blues Solution. Te zespoły wykonały z moją percepcją OGROMNĄ pracę choć z jej efektów nie zdawałem sobie jeszcze sprawy.

Nieco później, znienacka, przyszła POTĘŻNA cezura. Niewyobrażalna. W lutym 2012 odbył się festiwal Rock in Arena i poza jednym wyjątkiem – potwierdzającym regułę – dziś mogę powiedzieć, że była to dla mnie śmierć rocka. Kult, Armia, Hey… Boże, jaka tragedia. I nagłośnieniowo i jakoś… wewnętrznie. Poczułem pustkę i nawet zacząłem trochę panikować, bo ewidentnie coś już nie działało i wystraszyłem się, że muzyka zniknie z mojego życia, będąc niczym stara fotografia leżąca już do końca świata w tym samym miejscu w albumie, by chwilę później nastąpiła seria o sile deszczu meteorytów.

W listopadzie 2012 pierwszy koncert Gerry Jablonski Band w Blue Note, po którym – przede wszystkim energetycznie – nic już nie było takie samo. W 2013 roku po kolejnych 5 sztukach, które zagrali w Polsce, kolejne przerażenie, że jestem skazany tylko na jeden zespół. Na szczęście w sierpniu 2013 roku zaistniało pierwsze spotkanie z Voo Voo, w 2014 kolejno Wovoka, Raphael Rogiński solo i Shofar, trasa Dobry Wieczór Voo Voo, koncert tria Apostolisa Anthimosa… W bezgranicznej euforii, uspokoiłem się.

Przyszło nowe, ale wciąż ciężko mi było z tym rosnącym dystansem do rocka. Jakoś nie mogłem się z tym pogodzić i próbowałem nawadniać tę usychającą gałąź. W zasadzie bez skutku, ale fakty w postaci koncertów, które na mnie nie zadziałały, jakoś mi nie wystarczyły. Wciąż nie do końca potrafiłem sobie odpowiedzieć na pytanie, jak tak się stało, że 99% grup z pierwszej części tego wpisu, przestaję – na pewnym poziomie – traktować poważnie i dlaczego np. blues wpiął się w ten nowy kierunek zupełnie naturalnie. Ostatecznie z tej podstawowej bazy, na której się wychowałem, został do dziś nietknięty, a nawet więcej – znacznie zyskał – tylko jeden zespół, a w sumie dwa, czyli Black Sabbath z Ozzym i Dio.

Trapiło mnie to długo i odpowiedzi w końcu zaczęły napływać – słuchając koncertów SBB wydanych jako Karstad plus (GAD Records) dostałem jak obuchem w głowę. Przeżyłem ten odsłuch bardzo, co przy płytach prawie mi się nie zdarza. I usłyszałem przede wszystkim jedno – oni cały czas grają ZE SOBĄ, między sobą, przez siebie i dla siebie. Wszystko co się dzieje jest wykwitem TU i TERAZ, czego efektem jest jakaś wibracja, zupełnie niepowtarzalna. Właśnie na tej płaszczyźnie, porównanie z takimi zespołami jak choćby Yes, Genesis, czy Pink Floyd, nawet w ich najlepszych latach, wypada moim zdaniem, druzgocąco. Taki sam brak poczułem na koncercie Stevena Wilsona.

Teraz myślę, że to w samym założeniu tkwi FUNDAMENTALNA różnica. W rocku, prog-rocku, metalu itd. powstaje jakieś „dzieło” i ono, od chwili utrwalenia, staje się najczęściej nienaruszalne, a zespół stara się odegrać jak najwierniej (upraszczam oczywiście, bo wiadomo, że wyjątki się zawsze i wszędzie znajdą). Przez co element wspólnoty, czy jakiejś muzycznej relacji i wymiany pozostaje na dalszym planie, mogąc się pojawić ewentualnie w sposób niezamierzony, jeżeli np. członków zespołu łączy coś więcej niż kontrakt.

Próbując jednak przejść z quasi ogólnych wniosków do własnych odczuć i doświadczeń – wrażenie, że tam każdy jest – poniekąd – osobno, towarzyszył mi od kilku lat prawie za każdym razem, mimo, że przecież jest zagrane równo i się, teoretycznie, zgadza.

Niby to jest wszystko kurwa oczywiste, ale balon długo nie pękał z należnym hukiem. Może dlatego, że związek emocjonalny z wspomnianą „podstawą wychowania muzycznego” był tak potwornie silny i długi, ale gwoździa do trumny nadal brakowało i wczoraj nagle taką wypowiedź Mikołaja Trzaski usłyszałem:

„Myślę, że jedynym kryterium oceny tego na ile muzyka jest dobra czy zła, jest to na ile ktoś osobiście, wchodzi z instrumentem w taki osobisty, personalny kontakt. (…) Jeżeli to nie jest spełnione, to chyba nic mnie nie obchodzi wtedy”.

Rany, jak bardzo jest mi to bliskie. Zacząłem się więc zastanawiać, nad najważniejszymi dla mnie – właśnie pod tym względem – koncertami i powstała następująca lista:

01. Paweł Szamburski solo / 30.05.2017 / Chłodna 25, Warszawa
02. Mazzoll & Arhythmic Perfection / 18.11.2017 / Filharmonia im. Mieczysława Karłowicza, Szczecin
03. Gerry Jablonski Band / 03.05.2015 / Whiskey Jar, Gorzów Wielkopolski
04. Gerry Jablonski Band / 22.11.2012 / Blue Note, Poznań
05. Shofar / 30.11.2014 / Dragon, Poznań
06. Raphael Rogiński / 08.05.2014 / Dragon, Poznań
07. Voo Voo / 09.04.2016 / Blue Note Poznań
08. SBB / 21.08.2016 / Stary Maneż, Gdańsk
09. Waldemar Rychły z zespołem / 19.08.2017 / Gród w Grzybowie
10. Wovoka / 13.03.2015 / Dragon, Poznań

Po co ta cała opowieść i powyższe zestawienie? Chyba po ty, by – tak jak John Nash (Russell Crowe) w końcówce Pięknego Umysłu – móc się pogodzić z tym, że większość muzyki, od której zacząłem słuchanie, będzie mnie nadal dręczyć, ale przede wszystkim „jest moją przeszłością”. Co znaczy przede wszystkim tyle, że zdecydowanie nie jest ona moją teraźniejszością, a ta świadomość przynosi spokój.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s