PĘKAJĄCY WIATR (relacja z koncertu Sławka Janickiego z Kazuhisą Uchihashim / Mózg Festival 2018)

dnia

Untitled collage.jpg

Zupełnie na poważnie – od pewnego czasu każda wizyta w Mózgu, to dla mnie święto. Staram się (ostatnio) nie szafować podobnymi terminami zbyt często, ale w tym wypadku, naprawdę, nie mam wyjścia. Już sama przestrzeń klubu to zapowiada – zawsze czuję się w niej jak u siebie: najchętniej rzuciłbym klucze i portfel na stół, położył na kanapie, zdjął buty…

Od kilku lat formuła Mózg Festivalu ma charakter weekendowy, co ma swoje dobre i złe strony. Dobra jest taka, że muzykę przyjmuję w odpowiedniej dawce: nie ma – odstręczającego mnie, zwykle, od wydarzeń większych niż pojedynczy koncert – dojmującego przesytu. Z drugiej strony, pojawia się dylemat, który weekend wybrać? Długo się zastanawiałem, aż w końcu padło na muzyków…, których znam. Żenada co? Ale zadziałało.

Kazuhisa Uchihashi & Sławek Janicki / 12.10.2018 / Mózg Festival, Bydgoszcz

Przed startem przypomniałem sobie, niedawną, wypowiedź Zdzisława Piernika (z radiowej Dwójki). Wyznał, że gdy słucha nagrań popełnionych ze Sławkiem, bodaj 10 lat temu, to trochę się dziwi, bo grali w tym okresie znacznie spokojniej. Następnie Sławek – na potwierdzenie, że dziś inaczej to wygląda – dodał, że przy okazji jakiegoś tegorocznego festiwalu, mieli ustalony czas występu na 30 minut, ale (z wycięczenia) zeszli ze sceny po… 9 (!) i nikt – ze względu na wywołaną burzliwość (?) – nie wnosił sprzeciwu; ciekawość i drżenie zostały zasiane.

Koncert, który słyszałem nie był duetem ze Zdzisławem Piernikiem, ale wydaje mi się, że już wiem o czym panowie opowiadali. Podczas słuchania Sławka dialogującego z Kazuhisą pomyślałem, że te wzajemne dźwięki są niczym rozbijające 30 metrową kamienno-betonową tamę, morskie fale. Prawie każde natarcie powodowało pęknięcie, ale nie tylko dlatego, że siła naporu pozostawała nie do zatrzymania – moment styku mas wody z zaporą sprawiał, że ona CHCIAŁA się poddać.

Wróciły do także mnie słowa Ludwiga Wittgensteina i Marka Pospieszalskiego. Po pierwsze – to co ładne nie może być piękne. Po drugie – pojawia się pytanie: (…) czy te stukające, warczące, charczące i – dla niektórych – nieprzyjemne dźwięki, nie są też melodyczne? Dla mnie one właśnie cały czas grają i śpiewają. Fuzja dwóch przytoczonych spostrzeżeń dotyczy obydwu wykonawców, acz szczególnie Sławka Janickiego – w jego grze nie ma NIC ładnego; ale w tej szorstkiej porywczości zawiera się wyrazista ciągłość i wielkie piękno. I choć jedną z jej składowych stanowi ogromny ładunek wysiłku fizycznego, nie ma ona również – ani przez chwilę – nic wspólnego z brutalnością czy muzycznym sadyzmem.

Silnie odebrałem moment – a to niby zwykła rzecz – gdy Sławek stroił instrument:  przejeżdżał smyczkiem po strunach, chwytał za klucz… niżej, przejeżdżał smyczkiem, chwytał za klucz… jeszcze niżej. Przy trzecim, czy czwartym, podejściu, aż się odrobinę wystraszyłem – może nie jak Dziad po zakrzyknięciu Bliźniaka – ale trochę jednak tak. I gdy – po złapaniu brzmienia, na którym mu zależało – zagrał, poczułem pełną ekscytacji ulgę i… lęk! Czy przypadkiem podłoga nie pęka! A przecież – jeśli chodzi o natężenie dźwięku – było, wręcz, cicho! Kazuhisa Uchihashi też niezwykły. Jego rejestry przypominały wyrastające, co chwila, nowe i różne od siebie wzajemnie, rośliny; a kontrabas Sławka zrywał, wprawiający je w ruch, wiatr…

Mało w tej recenzji detali umożliwiających konkretne wyobrażenie całokształtu powstałych dźwięków. Trudno mi powiedzieć dlaczego ich nie zapamiętałem, ale mam przekonanie graniczące z pewnością, że trafną diagnozę postawił Patryk Zakrocki: są takie kompozycje, które polegają na czystej strukturze i tam ten kryształ jest wszystkim – silna konstrukcja, powiązania w czasie, w wysokościach dźwięków, ich różne natężenia… Wszystko jest bardzo precyzyjnie określone i do tych utworów nic nie można dodać, ani niczego od nich odjąć, bo to je zatruje. Muzyka Bacha taka jest – formy w których wszystko opiera się na powiązaniach i relacjach na przestrzeni rytmu, harmonii, polifonii… A w muzyce improwizowanej te sprawy są drugorzędne. Liczy się prawda i energia, która płynie. Ona oczywiście uzyskuje jakąś formę i też może być polifoniczna i też możemy w tym wskazać konkretne relacje między dźwiękami, ale tak naprawdę tego parametru tutaj nie ma, bo ważniejsza jest wewnętrzna siła tej muzyki, niż tekst, który się wytwarza.

No właśnie – obrazu tego, wytwarzanego na bieżąco, tekstu nie miałem przed sobą ani wtedy, ani teraz. Wychodząc z klubu, powiedziałem do Jacka Buhla, że nie wiem jak – i czy w ogóle – zasnę po powrocie do hostelu. Zasnąłem… ale z trudem i opowiadając o tym wszystkim, później, Żonie i Witkowi Zimowskiemu… nie umiałem robić tego cicho. Chyba koncert roku, a na pewno najściślejsza czołówka.

Fotografie: Krzysztof Pawłowski

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s