Wrzucanie wywiadu ze sobą – na własnym blogu – wydaje mi się dalece niestosowne. Z drugiej strony, nie mam zamiaru ukrywać, że była to dla mnie bardzo ważna rozmowa, a szukanie innego miejsca, które zgodziłoby się na publikację naszej – z Tomkiem Malewiczem – wymiany, przekracza (w tej chwili) moje możliwości i wydaje się też trochę sztuczne. Zatem, ostatecznie, pomimo delikatnego skrępowania, wrzucam z poczuciem, że powiedziałem niemal wszystko to, co miałem wówczas do powiedzenia.
Rozmowa z Maciejem Gemingiem / 21.10.2018 / Splin Festiwal (Sejf), Gorzów Wielkopolski
No dobra. Podeszliśmy do tematu bardzo poważnie – pomilczeliśmy sobie tutaj 4 minuty 33 sekundy i to było bardzo znaczące milczenie. Trochę, co prawda, oszukiwaliśmy, bo wyszliśmy w tym czasie na papierosa, ale to były 4 minuty i 33 sekundy nie gadania o muzyce. Oddaliśmy trochę hołd Cage’owi, nawiązując do tytułu twojej książki. No, ale teraz co? Gadamy o tym, że o muzyce się nie gada? O co ci w tym wszystkim chodzi, stary?
Nie, nie – to znaczy, ja tu nie gadam o niewyrażalnym (śmiech). Ta książka nie jest o tym. Ona się przekornie tak nazywa, bo mnie to zdanie – przez całe życie – maksymalnie denerwowało. Nie mogłem i nadal nie mogę, go znieść. Ostatnio nawet jak kurtkę skórzaną odbierałem i coś wspomniałem o B.B. Kingu, to mi sprzedawca powiedział, że o muzyce się nie gada… A fakt, że te słynne słowa o tańczeniu o architekturze, służą za intelektualne uwierzytelnienie nędzy i braku podejmowania prób, by o muzyce próbować coś sensownie powiedzieć – bo dziennikarze muzyczni w Polsce (na szczęście nie wszyscy), je powtarzają z maniakalnym uporem – to już mnie doprowadza do furii! Bo ja bardzo wiele wynosiłem z rozmów o muzyce, nawet takich dziecięcych, z kolegami, najprostszych, czyli: ja mówiłem, że mi się podoba jakaś płyta, a jakiś tam kolega mówił, że jemu nie i zaczynałem się, może nawet nie do końca świadomie, zastanawiać dlaczego. W ogóle próba odpowiedzi na pytanie: dlaczego podoba ci się ten utwór? To jest kopalnia! A dużo, dużo później czytałem trochę na temat związków myślenia z językiem i ten wniosek, że rozwój twojego języka POSZERZA PERCEPCJĘ; czyli pozwala więcej usłyszeć, mnie powalił. Szybko zauważyłem, że u mnie też tak jest! Wraz z rozwojem mojego języka zacząłem muzykę odbierać głębiej i teraz mogę odpowiedzieć na pytanie o co w tym chodzi – ta książka dlatego się tak nazywa, bo chcę wprowadzić pewną zmyłę i tę mądrość ludową wyśmiać jak najgłośniej. Jest ta cała lista nazwisk i ja gadam z nimi TYLKO o muzyce, w takim sensie jak ją teraz rozumiem, bo mówiąc zupełnie szczerze – mnie nic innego nie interesuje. Wiadomo, że się kilka razy pojawiają jakieś poboczne wątki, nie chciałem ich hamować, bo to byłoby nienaturalne, ale rdzeń stanowi to, co mnie w muzyce najbardziej ciekawi i czego chcę się o niej dowiedzieć. Jeśli miałbym powiedzieć co się w tej książce udało pokazać, to między innymi to, że muzycy mówiąc o muzyce, tak naprawdę mówią o sobie. Co nie znaczy, że oni się odklejają od tego tematu – wręcz przeciwnie. Po prostu, wtedy, nagle, wychodzą na wierzch jakieś pokłady ich człowieczeństwa, które przy innym temacie – i jestem o tym 100% przekonany – by się nie uaktywniły.
Ale słuchaj, jak ja trafia na te wypociny dziennikarskie, na temat muzyki, to są tak nudne, że nie chcę mi się czytać do końca…
O rany, wiadomo. Dziennikarstwo muzyczne w Polsce jest słabe, choć są chlubne wyjątki. Szybrycht, na przykład, robi super wywiady. Część ekipy pisma Lizard pisze fajne rzeczy. W Dwójce są dorzeczni dziennikarze. Ale nie dziwię się temu co mówisz i mam dokładnie tak samo. Waglewski nie bez powodu powtarza, od lat, że jak chce coś sensownego, o swojej muzyce, przeczytać, to czyta fora internetowe. Tylko Boże, żeby teraz nie wyszło, że ja coś wielce umiem… Nie chcę się przechwalać, bo przecież sam napisałem masę żenujących tekstów. MASĘ. Ale dajmy jakiś konkret może – pytaniem, które wciąż do mnie wracało, było pytanie o to, co bardziej buduje skuteczność muzyki: forma czy wykonanie? Pada w książce seria PRZERÓŻNYCH odpowiedzi: Mateusz Pospieszalski mówi wprost, że jednak jest formistą, Przemek Ślużyński, że 99% jest w artykulacji, Patryk Zakrocki wyraźnie rozgranicza co w jakiej muzyce jest ważne, a Rafał Gorzycki odpowiada, że tych elementów by sobie nie przeciwstawiał i zmienia treść pytania (śmiech). I każdy konkretnie i, moim zdaniem, ciekawie o tym opowiada. Jest też taka skrajna wymiana gdy jest mowa o improwizacji. Józef Skrzek mówi tak: uważam, że jeśli potrafię tworzyć coś nowego w danej chwili i w danym miejscu to to jest TO! To się nazywa umownie improwizacja, ale to jest rodzaj kompozycji, która powstaje w tym momencie właśnie. A Rafał Mazur, chwilę później, przeciwnie: improwizowanie nie jest komponowaniem (…) Ja nie myślę o dramaturgii, nie myślę o rozwoju, po prostu pojawiają się pewne sytuacje dźwiękowe, one nabrzmiewają, one wibrują, one falują i z mojej strony nie ma celowego i intencyjnego działania żeby nadać temu jakąś dramaturgię, jakiś postęp liniowy, jakieś wzrosty i opadania, czy jakąś czytelną formę – to jest zupełnie nieinteresujące. Na początku myślałem, że tu ktoś ma rację, a ktoś się myli, a to nieprawda! Józef Skrzek faktycznie korzysta z tej ogromnej wiedzy, harmonicznej czy innej, buduje całe struktury i osiąga konkretne dramaturgiczne rezultaty. I to jest komponowanie w czasie rzeczywistym. A Rafał Mazur celowo tego nie robi, bo jak sam mówi – przede wszystkim słucha i dla niego granie jest praktyką poznawczą. Jaki z tego wniosek? Po prostu słowo improwizacja nam tutaj migoce. Mamy jedno określenie dla dwóch, zupełnie innych, rodzajów muzycznej działalności.
No dobra, a jak to wygląda z twojej strony? Robiąc wywiady improwizujesz czy komponujesz?
To się zmieniało… Jednak musimy się cofnąć do samego początku – bo cały ten pomysł zrodził się z poczucia bezsensu. Wcześniej, przez 6 lat, byłem – kurwa – handlowcem. Ta praca mi bardzo źle zrobiła i w pewnej chwili, gdy już naprawdę nie mogłem tego znieść, zacząłem się zastanawiać co ja w ogóle, innego, mógłbym robić? I czy w ogóle umiem robić coś innego? Pierwsze o czym pomyślałem, to to, że wciąż gadam. Chyba każdy, kto mnie zna, wie, że gęba mi się nie zamyka. Czyli mamy pierwszy trop: mogę gadać. OK. Poszedłem za tym dalej: o czym ja tyle gadam? O czym myślę i co tak naprawdę lubię? Wyszło mi, jednoznacznie, że to muzyka. I kolejne pytanie: kiedy gadanie o muzyce daje mi najwięcej satysfakcji? I przypomniałem sobie te momenty, chyba wszystkie naraz, kiedy rozmawiałem z muzykami po koncertach, dzieląc się z nimi, na gorąco, refleksjami. Oni mnie zawsze wtedy słuchali z uwagą. No i został ostatni element – z kim, najbardziej na świecie, chciałbym zrobić wywiad? Ale tak na serio NAJBARDZIEJ. I wyszły mi dwa nazwiska – Tony Iommi i Wojciech Waglewski. I w ogóle nie brałem pod uwagę tego, że coś tu jest niemożliwe. Tylko drążyłem jeszcze głębiej i zrozumiałem, że z Tonym Iommim, jednak rozmawiałbym o muzyce sprzed 40 czy więcej lat, a Wojciecha Waglewskiego najbardziej cenię właśnie za to co robi teraz i dlatego on wygrał. To był pierwszy wywiad, do którego przygotowywałem się miesiąc. Nie tylko w ten sposób, że wymyśliłem pytania, czyli: wiedziałem o co chcę zapytać i w jakiej kolejności, tylko rozpisywałem sobie je w takiej docelowej, pełnej, formie w jakiej będę je już mówił – pełnymi zdaniami. I wkuwałem to tygodniami na pamięć, bo samo wymyślenie pytań, do dziś, idzie mi bez problemu. Robiłem to w jednym celu – dobrze wiedziałem, że przyjdzie duży stres. Sporo rzeczy może pójść nerwowo i muszę umieć z siebie te pytania wyrzucić pomimo tego stresu. I tu nie chodzi o to, że się stresowałem niczym nastolatek przed gwiazdą rocka – nie. Ja już miałem 26 lat i tego typu myślenie dawno minęło. Po prostu wiedziałem, że to będzie nowa sytuacja w której NIE MOGĘ NAWALIĆ, a przecież nie wiem jak mój organizm zareaguje: zaschnie mi w gardle? Będę się jąkał? Cały zesztywnieję? Chuj wie. I to założenie okazało się trafione. Stres dopadł jak cholera, a treść pierwszych dwóch pytań – bo potem już było łatwiej – dotarła i zrobiła swoje. Widziałem, że działają. Zresztą… gdyby nie pewien sukces, jakim była, dla mnie, ta pierwsza rozmowa, tej książki bym pewnie nie zrobił. A z jego umówieniem było tak: to był czas, kiedy telefon do Pawła Walickiego, był jeszcze na stronie internetowej Voo Voo. Więc kilka razy sobie powtórzyłem co chcę powiedzieć i zadzwoniłem. Coś tam powiedziałem i Paweł mi odpowiedział, że super, ale o tym czy wywiad się odbędzie, decyduje Wojtek, więc prosi o maila. Tego samego dnia wysłałem jakieś swoje teksty o Voo Voo i po tygodniu przyszła informacja, że OK – mamy zarezerwowany czas i jesteśmy umówieni, po koncercie w Eskulapie w Poznaniu.
A ty ten wywiad robiłeś dla siebie czy pracowałeś w jakiejś gazecie?
Miałem już wtedy swój blog, totalnie żenujący, bo tło było czarne, a litery białe więc 10 minut czytania skutkowało oczopląsem. A nazywał się do tego wmig through the gig i nie było na nim mojego nazwiska… Makabra. Ale, z jakiegoś powodu, Waglewski się zgodził. I przed wejściem do garderoby, usłyszałem – chyba najgorsze jakie w tej sytuacji mogłem usłyszeć – słowa. Podchodzi… nie do końca pamiętam kto to był. Czy właścicielka Eskulapa? Czy organizatorka koncertu? Diabli wiedzą. I ona pyta: a kto ty jesteś? A ja mówię, że Maciej Geming… A ona od razu: bo nikogo innego nie dopuścili dziś do wywiadu, tylko ciebie. I wtedy poczułem powagę sytuacji. Że tu pewnie – na pałę – chciał się wbić jakiś Głos wielkopolski czy inna lokalna Wyborcza, a ekipa ich spuściła na drzewo, bo byliśmy wcześniej umówieni. Nie wiem czy tak było, ale tak wtedy pomyślałem. I nagle, z tego przejęcia, poczułem jakby mi się wszystkie kości zsypały do żołądka. Odrobinę też zacząłem się trząść. Myślę sobie: no tak, żarty się skończyły. I chwilę później wchodzę do garderoby. Waglewski siedzi na kanapie i mówi: no dobra, to do widzenia wszystkim. I ja pomyślałem: hmm, to coś się zmieniło pewnie, dobra wychodzę… Obróciłem się na pięcie, jak wszyscy co tam wtedy byli i zmierzam do drzwi, a on mówi: no ej, ale to przecież z tobą mam rozmawiać!
(głośny śmiech wszystkich zgromadzonych)
No i zostaję w pomieszczeniu sam z Wojtkiem i widzę, że on już siedzi, czeka i mi swoją mową ciała mówi: stary – straciliśmy właśnie 4 sekundy. To nie było śmieszne, ani przyjemne – dyktafon i dwie wielkie kartki z pytaniami wyjąłem dość nerwowo i z tym stresem wydukałem pierwsze pytanie. Miałem, później, wrażenie, że coś się w tej rozmowie naprawdę zdarzyło. Sam Wagiel też był zadowolony. Na koniec wyciągnął rękę i powiedział: to już teraz żaden Pan, Wojtek jestem. W międzyczasie wrócili ci ludzie co wcześniej wyszli i – nagle – wszyscy się chcieli ze mną zakolegować! I zrobił się jakiś szum w związku z tą naszą rozmową… Podszedł Krzysiu Głębocki i gadaliśmy chwilę o nagłośnieniu, bo Wojtek poprosił, żebym mu przekazał to o czym rozmawialiśmy. Super czas i co tu kryć – to był dla mnie pokaz klasy ze strony Wagla i ekipy. To dotyczy też reszty zespołu Voo Voo: każdy jest wymagający, ale też pomocny, konkretny, punktualny i zawsze z ich strony czułem szacunek. Wtedy, w Eskulapie, pierwszy raz pomyślałem, że może to jest TO, co chcę robić i że takie 100% poważne podejście, odnośnie przygotowania, ma sens. No i pamiętam, że wróciłem na piechotę do domu, a miałem ze 4 kilometry do celu, nie spałem tamtej nocy, ale jedna myśl była silna – że Waglewski nie ściemniał. Wiedziałem, że jego uznanie nie było kurtuazją i postanowiłem temu zaufać. Kolejne wywiady, czyli: z Wojtkiem Więckowskim, Józefem Skrzekiem i Mateuszem Pospieszalskim, też bardzo się udały. I po rozmowie z Mateuszem spotkałem Grzegorza Piotrowskiego, który zgodził się napisać wstęp do książki. To było przy okazji warsztatów krytyki muzycznej, w Poznaniu, i tak nieśmiało napomknąłem, że robię takie coś, chyba nieźle mi to idzie i myślę o książce… Pamiętam, że on natychmiast był na tak. Bardzo mnie wtedy ośmielił i, później, już każdemu muzykowi mówiłem, że wywiad wyląduje w książce. Ale wracając do pytania o to, czy te pytania są improwizowane czy komponowane, bo jakoś nie mogę do tego dotrzeć – pierwsze 4 rozmowy były realizowane w ten sam sposób: przygotowanie około miesiąca, spisane pytania, wkute na pamięć i masa wmyślania się, codziennie, w muzykę konkretnego wykonawcy. Uznałem, że z skoro z Waglewskim to się sprawdziło, to tak to będę prowadził. I niespecjalnie sobie wyobrażałem by to zmieniać, ale przyszedł koncert Rafała Mazura z Marcinem Bożkiem. Były na nim cztery osoby, a ja Rafała wcześniej nie znałem, jako muzyka. Przeczytałem jeden jego artykuł o improwizacji i jeden wywiad, którego udzielił wraz z Michałem Górczyńskim i Mikołajem Trzaską. I to był poważny cios, ten koncert wywołał tak silne emocje, że mimo że nie planowałem z Rafałem rozmawiać, to czułem, że bagaż przemyśleń, które mam w sobie natychmiast po koncercie, mi wystarczy. I okazało się, że też było super.
Czyli jednak.
Tak. Okazało się, że tak. I oczywiście, te rozmowy bardzo się różnią – czymś zupełnie innym była, dla mnie, rozmowa z Józefem Skrzekiem, którego muzykę znam od 10, czy więcej lat i trochę mam wrażenie, jakbym się do tej naszej wymiany te 10 lat przygotowywał; a czymś zupełnie innym jest taki intuicyjny strzał, ale jeden i drugi uważam za skuteczny.
Czekaj, czekaj – czyli z ludźmi tworzącymi muzykę przemyślaną i strukturalną, przygotowujesz się miesiąc, a z improwizatorami, improwizujesz wywiad?
To niezłe! Tak wtedy wyszło, ale nie myślałem o tym w ten sposób (śmiech).
Ja miałem kiedyś taką sytuację, że przeprowadzałem wywiad z Janem Nowickim. Tutaj, w Jazz Clubie, Pod Filarami. Patrzę na niego i mówię: rany, koleś jest pijany! Przecież nie będę mógł z nim rozmawiać. Więc postanowiłem pójść do baru, wypiłem szybko trzy browary, też poczułem się pijany, przystąpiłem do rozmowy w tym stanie i stary… wywiad się udał doskonale.
(śmiech) Mam jedno podobne doświadczenie. Pojechałem, jak tour manager, na trasę z ekipą Gerrego Jablonkiego. Miałem tam swoje zadania, ale byliśmy umówieni, że te rozmowy, w trakcie, zrealizujemy. Pierwsza z nich odbyła się po koncercie w Zielonej Górze, który był bardzo, ale to bardzo energetyczny. Później mieliśmy pustą drogę, więc jazda samochodem też była energiczna (śmiech), ale kawałek był do przejechania, bo nocowaliśmy w ośrodku na którego terenie odbywa się festiwal Las, Woda & Blues. Jechaliśmy około 2 godzin. I mimo że zlądowaliśmy na miejscu około 2.30, to widziałem, że z Piotra ta pokoncertowa energia nie zeszła. Gerry był troszkę zmięty, Grigor i Lewis gdzieś zniknęli, a my z Piotrkiem uznaliśmy, że teraz pogadamy. Na Boga – nie wiem kiedy to zrobił, ale przed rozmową, na pusty żołądek, wypił chyba trzy piwa. I to była fuzja totalna: energii pokoncertowej, szybkiej jazdy samochodem, alkoholu i maksymalnego skupienia podczas rozmowy. Ten wywiad… to kurwa nie są żarty.
OK.
Od początku do końca. Tam się pojawiają takie słowa, które jak czytałem na konferencji MUTE w Krakowie, to jeden jedyny raz czułem od słuchających coś niepokojącego. Ta wypowiedź naprawdę dzieli ludzi. Zapytałem wtedy Piotra o wpływ publiczności na muzyczny kształt koncertu, a on mówi tak: publiczność jest tylko obserwatorem. Jest bierna i obecna tak samo jak statyw do mikrofonu – potrzebujesz go, musisz wiedzieć jak go ustawić by ci służył, ale on nie może się chybotać i ci przeszkadzać. A potem pytam, czy ten kontakt z energią zewnętrzną zmienia muzykę czy nie i on na to: w przypadku naszego zespołu zdecydowanie zmienia, bo żywisz się tym co dostajesz, ale to nie zabrania ci postępować z nimi ostro i w pewnym sensie przedmiotowo. Traktujesz ich niemal jak wynajętą dziwkę, bo oni muszą przyjąć to na co ja mam dzisiaj ochotę, choć to oni płacą (śmiech). Jeśli jesteś w dobrym humorze i czujesz, że dostajesz dużo, to jesteś dla nich czulszym kochankiem, patrzysz im głęboko w oczy i pozwalasz na więcej, ale jak czujesz, że oni są dla ciebie stalowi i źli to zaczynasz im pokazywać kto tu rządzi i, że nie zawahasz się użyć pasa…
(wszyscy głośny śmiech) Czyli umiesz się dostosować do okoliczności (śmiech).
Tak wyszło, ale… ja się czułem pobity jego słowami! Na bieżąco nie potrafiłem powiedzieć czy ja się dobrze z tym czuję czy źle! (śmiech) To było mocne. Ale – jaki był finał: wysyłam tę rozmowę w takiej surowej wersji, bo generalnie taką mam metodę, że staram się nie poprawiać za wiele, te wywiady są szorstkie i mają takie być. Ale właśnie – wysłałem to do Piotra, a on chyba nie wierzył w to co sam powiedział. Napisał coś w stylu: rany, ale pojechałem… Strasznie! Początkowo był, tak myślę, przekonany, że to mu wyrzucę, ale bardzo o ten fragment walczyłem i pamiętam jak mu powiedziałem przez telefon: stary – dziwka zostaje (śmiech).
(śmiech) Mój znajomy, Irlandczyk, powiedział mi kiedyś: alcohol is a social lubricant. Jednak wydobywa prawdę z ludzi, którzy zwykle trzymaliby fason (śmiech).
O tak (śmiech). Wiesz, ta wypowiedź jest ostra, ale potem słyszałem, od wielu osób, bardzo ceniących Piotrka, że tak go odbiera na scenie i że wreszcie im się wszystko klei. Chyba dobrze się stało. Teraz lubi te słowa (śmiech).
No dobra – tutaj, mimo trudności, stanąłeś na wysokości zadania i wywiad wypadł doskonale. Czułeś się pobity słowami muzyka, ale dałeś radę. A czy był taki wywiad, gdzie ktoś cię obijał i jednak nie dałeś rady? Zostałeś zlany i wywiad okazał się klapą?
Aż tak nie, ale zdarzyły się przypadki braku porozumienia. Tak, dziś, myślę o wywiadzie z Michaelem Zerangiem. Poczułem się zbyt pewny siebie. Wtedy miałem za sobą już, chyba, 17 wywiadów i niby wiedziałem, że nie jestem, wewnętrznie, dobrze przygotowany do tej rozmowy, ale dopuściłem do głowy to, co zawsze oznacza porażkę: jakoś to będzie. O nie kurwa, jakoś to, co najwyżej, nie będzie. Nagle zacząłem liczyć na okoliczności zewnętrzne – tłumaczyłem sobie, że będziemy gadali po koncercie, więc, na pewno, przyjdzie jakiś przyjemniejszy drive... I jak było? Koncert niezbyt mi się podobał, jakiś byłem wyprany po nim, Michael był w humorze takim sobie, a ja nie miałem grama napędu, by to dźwignąć czy przełamać. Od pierwszego pytania wszystko siadło. Myślę, że powodów było wiele: po pierwsze ja za bardzo chciałem. Sam przed sobą powinienem był przyznać, że za słabo muzykę Michaela mam przetrawioną przez siebie i liczba pytań na kartce nic tu nie da, choćby nie wiem jak były wymyślne. Należało mu to szczerze powiedzieć i odpuścić. Po drugie: zaczęło mi się włączać takie myślenie, że: o, takie nazwisko warto mieć w książce. A to jest kolejna ścieżka donikąd. Po trzecie: wtedy nie przygotowałem się tak rzetelnie. Ten proces trwał krócej i nie był tak dogłębny. Pomyślałem o sobie jako o profesjonaliście… Chuja! To tak NIGDY nie działa. Ale dobrze, że to się stało. Już nigdy nie pozwoliłem sobie na podobne błędy. To był strzał w pysk jednak, choć Michael dla mnie był bardzo miły. Tak mną to wtedy potrząsnęło, że… do dziś nie odsłuchałem tego wywiadu. I – tak naprawdę – nie wiem jaki byłby na papierze, dobry czy niedobry. To poczucie totalnego spierdolenia sytuacji, nie pozwoliło mi ruszyć tego pliku.
Znam to uczucie. Poszedłem kiedyś nieprzygotowany na wywiad z Wojciechem Młynarskim. Najpierw mi odmówił, ale 10 minut przed, zadzwonili do mnie, że wywiad się jednak odbędzie. Pierwsze pytanie – nie trafiłem. I widzę, że gość przestępuje z nogi na nogę. Przy drugim pytaniu już się zdenerwował, że marnuję jego czas, a przy czwartym zjebał mnie jak psa, więc przeprosiłem, podkuliłem ogon i poszedłem.
No tak, to poczucie autozażenowania, chyba, dobrze rozumiem.
Skąd wiesz, skoro tej rozmowy nie słuchałeś?
To są, po prostu, odczucia, które ciągle mam w sobie. Teraz, gdybym to nagranie odsłuchał i okazałoby się dobre, to byłby bałagan. Jak siebie znam, na szybko, chciałbym to omówić z Michaelem, by wsadzić tę naszą wymianę do książki w ostatniej chwili. A to oznaczałoby masę chaotycznej roboty, w dużym stresie i napięciu, bo cały ustalony układ by się zmienił. Boże: nowa wycena druku, Łukasz Kacperczyk by robił dodatkowy rysunek, ja bym to spisywał po nocach… – bez sensu. Może kiedyś się przełamię i odsłucham. W tej chwili… wątpię (śmiech).
A jak z tymi innymi trudnościami? Były jeszcze jakieś?
Jasne! Zawsze robiłem wywiady będąc z muzykami sam na sam. Gdy złamałem tę zasadę… nie wyszło. Zespół, w grupie, jest bardziej ze sobą niż ze mną i trudniej się przebić. Mają przewagę i to nie jest dobre. Poza tym: każdy chce odpowiedzieć na pytanie i gdy jeden wyprzedzi drugiego – choćby częścią przemyśleń – to ten drugi już, później, nie zabiera głosu; a gdy pierwszy chciałby coś dopowiedzieć, to też się blokuje, bo czeka aż trzeci skończy i gdy już faktycznie skończy, to zapomina co miał powiedzieć (śmiech). Antytwórczy bezład, a ty jeszcze musisz się roztroić! Każda strona na tym straciła. Niby, na bieżąco, było fajnie, ale potem – po przepisaniu – wyszedł z tego burdel i wszystkie wyartykułowane myśli sprawiały wrażenie niedokończonych. Zresztą, organizacyjnie to zawaliłem i ostatecznie szlag trafił ten wysiłek.
W telewizji nie byłoby tego problemu – zwyczajnie nie zmieściliby się w kadrze (śmiech). To chyba trafna analogia – oni nie zmieścili ci się w kadrze.
Tak, to było dla mnie za dużo. To moja Żona potrafi jednocześnie: gotować, zajmować się dziećmi, rozmawiać ze mną, czytać książkę i jeść śniadanie. Ja umiem robić tylko jedną rzecz naraz i potem długo muszę odpoczywać (śmiech). Tak że masz rację, tak było. Przychodzi mi do głowy jeszcze jedna przeszkoda – trafiłem na dość specyficzny rodzaj bariery językowej. Gdy rozmawiałem z Gerrym i Grigorem, których angielski jest pierwszym językiem, to po przetłumaczeniu, wszystko grało. Te rozmowy miały taki sam ciężar gatunkowy, jak moje rozmowy z Polakami. A kiedy rozmawiałem z muzykami, dla których angielski był drugim językiem, to już czegoś brakowało. To już nie ta precyzja i nie ta naturalność wypowiedzi, choć niby rozmowa szła płynnie. Te wypowiedzi były – na jakimś poziomie – niepełne.
A nie myślałeś o tym by rozmawiać przez tłumacza?
Nie i chyba… Ta akcja… wywiadowcza (śmiech), jest dla mnie bardzo bezpośrednia. Nie czułbym się dobrze z dodatkowym ogniwem po drodze.
No dobra, tych rozmów jest w książce…
31.
Ze wszystkich jesteś zadowolony?
Tak. W, chyba trzech, przypadkach czuję momentami spadek napięcia, czy może bardziej, zaobserwowałem, że moja uwaga trochę słabnie, ale jak czytałem komentarze, to opinie innych osób bywały skrajnie inne.
No tak, ty na pewno odbierasz to inaczej.
I dlatego się nie przejmuję. Bo nawet te rozmowy, z nieco słabszymi – moim zdaniem – chwilami, okazują się, później, doskonałym łącznikiem dla reszty i bez nich ta książka byłaby nie do końca prawdziwa. Zatem – z tego co w niej jest, jestem naprawdę zadowolony i mogę powiedzieć, że nie został tu popełniony żaden kompromis. W jednym punkcie miałem duże trudności – chodzi mi o rozmowę z Wojtkiem Mazolewskim. A w sumie dwie rozmowy, które potem zostały skompilowane w jedną całość. To dziwna sytuacja: ja jestem zadowolony z pytań, które mu zadałem, on odpowiada fajnie i wyczerpująco, ale coś EWIDENTNIE nie gra. I dziś myślę, że to kwestia, fatalnych, warunków jakie mieliśmy podczas tych rozmów. W sumie problemy były za każdym razem te same – rozmowa nawet dobrze się nie zaczęła, a tutaj już ciśnienie, że trzeba kończyć. A to stage manager pokazuje mi, że czas goni, a to inny manager, co chwilę, przerywa i coś gada… Ja jestem wkurwiony, Wojtek za wszelką cenę stara się nie stracić ciągłości myśli i gdzieś zagubił się sens tej interakcji, bo to raczej była walka, by jakkolwiek ją doprowadzić do końca. Więc uznałem, że do tych rozmów, które trafiły do książki, nie pasuje. A Wojtek, promocyjnie, by mi się przydał (śmiech). I to jest jeszcze z jednego powodu zaskakujące – przecież Wojtek jest takim gościem, któremu wystarczy powiedzieć: cześć! I już nawija. Zresztą, zawsze jak gadaliśmy o muzyce, po jego koncertach, gadało nam się ŚWIETNIE, a wywiady nie wyszły. Troszkę żałuję, ale co zrobić.
No dobra. Ty te wszystkie rozmowy nagrywasz na dyktafon?
Tak, na ten tutaj (śmiech).
OK, ale wiesz – rozmowa to nie tylko treść, to są emocje, barwa głosu, intonacja… Potrafisz to tak przepisać, żeby to oddało klimat tej rozmowy?
Na samym początku uważałem, że spisywanie musi być czymś strasznie nudnym. Ten mozolny wysiłek mnie przerażał. Nie wyobrażałem sobie, że będę umiał coś takiego zrobić więc pierwsze 3 czy 4 rozmowy przepisywali, na zmianę, moja Żona i Witek Zimowski. I świetnie im szło, ale gdy zobaczyłem zrobiony, przez nich, fragment rozmowy z Józefem Skrzekiem, to skumałem, że tylko ja mogę się tym zająć. I tu nie chodzi o jakieś wielkie ingerencje – treść przecież jest ta sama. Nie było mowy o żadnym dopisywaniu i tak dalej. To są drobne stylistyczne zabiegi, które sprawiają, że nagle ten wywiad mi brzmi tak jak wtedy, gdy słuchałem odpowiedzi na żywca, albo bardzo podobnie. Właśnie to staram się uzyskać i spisuję te wymiany, starając się zmieniać jak najmniej, ale zdarzają się takie sytuacje, kiedy ten wielowymiarowy charakter rozmowy, zrzucony na jednowymiarowe medium tekstu, w wersji 1:1, nie jest tym czym ta rozmowa była wcześniej. I wtedy się zaczyna taka bardzo delikatna praca, bo głupie przestawienie kolejności zdań, potrafi POTWORNIE zmienić brzmienie sporego kawałka tekstu. Kurewska robota. Trochę mi się to kojarzy z miksowaniem nagrań – delikatnie przesuniesz gitarę czy bas i, kurwa mać, cały numer się zmienia. Z Jerzym Mazzollem tak miałem. Ta rozmowa jest super, ale Jerzy jest jak karabin. Marek Pospieszalski, jak się dowiedział, że z nim gadałem, to zapytał, czy wymieniałem baterie w trakcie rozmowy, a faktycznie wymieniałem (śmiech). Te jego odpowiedzi są… – to tak jakby on przechodził, za każdym razem, przez wszystkie stadia swoich przemyśleń na dany temat, jednocześnie wchodząc w dygresje, które śmiało otwierał, potem wracał do wątku głównego, znów coś dodawał i za każdym razem dochodził do celu i zawsze to miało sens, ale przypominało szybką jazdę samochodem po lesie, po poboczach i dziurach, gdy ty nic nie widzisz, ale musisz zaufać kierowcy, że dojedziemy do celu i nie zginiemy (śmiech). Inaczej, choć w kontekście tego pytanie podobnie, było z Karimem Martusewiczem, który na pierwsze pytanie odpowiadał 10 minut. Jak zdałem sobie z tego sprawę i pomnożyłem ten czas przez 18 pytań, to myślałem, że zemdleję od tej świadomości (śmiech).
(wszyscy głośny śmiech)
Bo dla mnie to nie łatwe, przeciwnie, to wielce wymagające zajęcie – muszę być potwornie skupiony, a z tym mam w życiu problem, i na koniec zawsze jestem wyczerpany. Spisanie tych dwóch wspomnianych rozmów i kilku innych, było trudne. W pewnej chwili już nie wiedziałem jak jest dobrze, a jak źle. Trochę ciąłem na ślepo. Tę rozmowę z Mazzollem odłożyłem na jakiś czas. Przeczytałem i myślę sobie: kurwa! Dobrze jest. Wysłałem do niego i on odpisał z uznaniem, był zadowolony, ale zapytał mnie wtedy, kiedy mam czas, bo chciałby jeszcze coś dopowiedzieć i trochę poprawić…
(wszyscy głośny śmiech)
Więc umówiliśmy się i gadamy – ja trzymam w łapie telefon, bo słuchawek jakoś nie mogłem znaleźć, on tam mi mówi jakieś szczegóły, oczywiście szybko, jak to on, a ja próbuję to jakoś zapisać, na bieżąco, drugą ręką i mu odpowiadam czy dla mnie to OK czy nie (śmiech). Pamiętam, że w jednym momencie jego Żona tak mówi: Jurek, a ty tam drugi wywiad robisz? (śmiech) I jak na koniec te poprawki wkomponowałem – choć były w sumie drobne – i przeczytałem, to pomyślałem, że jak teraz będzie miał jakieś uwagi to nie wiem co zrobię (śmiech). Wysłałem, a on mnie wtedy poważnie zaskoczył – powiedział, że sam jest zdziwiony, że pozwolił sobie na pewne wyznania i że to mocna rzecz. To są ważne doświadczenia. Ostatecznie się ucieszyłem, bo zrozumiałem, że potraktował mnie bardzo poważnie.
Nie myślałeś o tym, żeby zrobić wywiad rzekę z Mazzollem?
Przyznaję, że taka propozycja, z mojej strony, padła, ale jakoś – w sumie nie wiadomo czemu – przestaliśmy o tym gadać. Samo zniknęło z horyzontu. Ja, obecnie, mam głowę gdzie indziej, ale cholera… Kto wie. Mamy zresztą regularny kontakt. Zobaczymy. Sam jestem ciekaw czy coś z tego będzie, ale teraz – przyznaję bez bicia – nie mam na to pomysłu. Ale wracając do spisywania – czasem jest odwrotnie. Rozmowę z Rafałem Mazurem i choćby Mikołajem Trzaską, spisywałem tyle ile ona trwała. Nic tam nie grzebałem i było od razu dobrze. Może dwa-trzy zdania przestylizowałem i wsio. To banał co powiem, ale serio za każdym razem jest zupełnie inaczej. Ilość wątpliwości, które mam przy tej edytorskiej pracy też występuje w różnym stężeniu. To nie jest tak, że z czasem znalazłem jakąś metodę i już wiem jak się za to zabierać. Nie, nie.
Widzę, że bardzo emocjonalnie do tego podchodzisz. Sprawiasz wrażenie jakbyś był na haju. Co ci to jeszcze daje?
Tak.
Ćpasz te rozmowy.
Tak, bo ja ćpam ich muzykę, a bardziej precyzyjnie – ćpam ich koncerty. Na najlepszych koncertach… Ja zawsze staram się usiąść czy stanąć jak najbliżej sceny, by móc pochylić głowę lekko i mieć ten sam dźwięk, który oni mają na scenie. Bo ten dźwięk bezpośrednio z instrumentu czy ze wzmacniacza, wolę 100 razy bardziej niż ten z frontów. Dźwięk z frontów jest już chłodniejszy, jest inna dynamika. Jeśli mogę tak usiąść pochylony i bujać się, jakbym dostał choroby sierocej, a koncert jest dobry, czy jeszcze coś więcej, to wówczas raczej nie mogę – po takim koncercie – spać, a kolejne 4 dni jeszcze dochodzę do siebie i faktycznie jestem na haju. I potem, gdy długo o takim koncercie myślę, bo jestem nim jakby opętany, to z takich przemyśleń rodzą się pytania. Zadając je przypominam sobie z jakiego źródła pochodzą, więc – częściowo – te emocje wracają i chyba to sprawia, że ci muzycy nie ściemniają. Mam nadzieję, że tak jest (śmiech). Ja też legendy o niektórych muzykach słyszałem, że są gdburami i się z nimi nie da gadać: Sobczak, Siemienas, Waglewski, Gwinciński, Janicki… Moje doświadczenia są ZUPEŁNIE inne. Na te tematy gadali ze mną długo, z zaangażowaniem i w ogóle nie rozumiem skąd te opinie o nich się wzięły. Często wychodzą też takie wątki poboczne, trochę z życia codziennego i one są fajne…
No moment – przecież, ponoć wkurwia cię takie dziennikarstwo pudelkowe.
W chuj!
No to coś tu nie gra…
Nie nie – kiedy ktoś o tych sprawach opowiada, bo mu się łączą z muzyką i te wątki są częścią tej odpowiedzi, to wszystko OK. To jest naturalne, szczere i zawsze na temat. Moje pytanie dotyczy muzyki i odpowiedź też jest o niej. Karim mi cały swój rozkład dnia opowiedział przy okazji pytania o to czy ma czas ćwiczyć. A Andrzej Kubiak jest takim facetem, przy, którym mam wrażenie, że dla niego gra na perkusji jest bardzo mocnym przeżyciem, ale niewiele większym niż robienie zakupów (śmiech). W jego odpowiedziach jest bardzo dużo życiowych anegdot i codzienności. A to jak on gra… Rany – wszystko mu się zgadza, jest TOTALNIE połączony z całym zespołem, na wszystko reaguje i wszystkich słucha, a jednocześnie jakby był gdzie na innej planecie. Ale wracając – bo o tej pudelkowości, to jednak chcę coś powiedzieć. Mam tu swoich ulubieńców i naprawdę uważam, że minęli się z powołaniem. Powinni pracować w jakichś pismach kolorowych, choć w sumie nie wiem, nie czytam (śmiech). Ale jak słyszę pytanie do Leszka Możdżera dotyczące tego, że to niesamowite, że na scenie jest inaczej ubrany, a do knajpy założył dżinsy…
Może chciał o tym właśnie porozmawiać?
To mu się nie udało, bo Możdżer jest tym, moim zdaniem, totalnie zażenowany i odpowiedź kiepska. Za takie rzeczy, jak słucham tak idiotycznie postawionych pytań, to mam ochotę uciąć głowę i wrzucić do wielkiej maszyny do mielenia mięsa. Albo pytanie Nosowskiej o kłótnie w małżeństwie, czy inny Pan, robiący wywiad ze zmarłym niedawno Robertem Brylewskim, wracający do związku jego nastoletniej, wówczas, córki z Tymańskim… RZYGAM TYM. Na portalu jakimś tam, nazwijmy go sobie pudelkowym, czy gazecie o podobnym profilu – spoko. Wtedy to do mnie nie dotrze i jest fair wobec tych muzyków, bo wiedzą na co się piszą; ale ci ludzie nazywają siebie samych dziennikarzami MUZYCZNYMI. Nie mogę wtedy… Przepraszam, zdenerwowałem się.
No dobra, to jaka jest tajemnica twojego sukcesu, bo jak rozumiem, sam o sobie myślisz lepiej, że jesteś lepszym dziennikarzem muzycznym…
Dziennikarzem? Na pewno nie, ale krytykiem też nie. Nie wiem jak miałbym siebie określić. W ogóle, jak zacząłem pierwsze recenzje z koncertów pisać – czego do dziś nie potrafię robić i co mi sprawia ogromną trudność… Boże, wywiady idą jakoś naturalnie, mimo wielu trudności, ale recenzje… Nie. Czy ja chcę je pisać? Nie. Czy chcę chcieć? Nie. Ale czuję, że MUSZĘ to robić. Nie wiem czemu! Kiedyś 2 godziny pisałem jedno zdanie. Wyszedłem na 15 minut na dwór, wziąłem kilka wdechów, względnie świeżego, powietrza, czytam i… do niczego jest to zdanie. A jak czasem cały tekst czytam po dwóch dniach, to już w ogóle nie mogę na niego patrzeć. To dramatyczna przestrzeń. A teraz – dlaczego wychodzą wywiady? Ja się tym nie zająłem jako 16 czy 18 latek. Nikt mi żadnych ZASAD dziennikarskich nie narzucił, studiów o tym profilu, na szczęście, nie skończyłem. Nikt do mnie nie przychodzi i nie mówi: zrób wywiad z tym, tym i tamtym i muszę na przykład, robić research… (śmiech). W ogóle nie umiem sobie tego wyobrazić, że niby miałbym wejść do internetu i się czegoś o muzyku dowiedzieć (śmiech). Moje pytania biorą się tylko z jednej rzeczy – słuchania muzyki. Ja mam pewne przemyślenia na ten temat, czasem od lat i to jest jakaś tam wiedza, ale nie wiem przecież, skąd to co do mnie dotarło się wzięło i jak o tym myśli ten muzyk. Coś doprowadza do tego, że on tworzy poruszający mnie dźwięk. Co to jest? To mnie interesuje! Są też takie sprawy, że pytam o nie prawie każdego. Nie jestem muzykiem, ale interesują mnie instrumenty. Uwielbiam czytać testy talerzy, werbli, czasem gitar. I okazuje się, że to część muzyków totalnie rozbraja (śmiech).
Ale w jakim sensie?
Najprostszym na świecie. Pytam na przykład jak weszli w posiadanie tej czy tamtej gitary, albo czy mają do tych sprzętów jakiś emocjonalny stosunek… No i mają (śmiech). Pamiętam, że jedną z takich odpowiedzi Żonie puściłem z nagrania. I pytam: jak myślisz o czym to jest? A ona, że to chyba proste, wiadomo, że o swojej dziewczynie opowiada. A ja jej wtedy mówię, że nie, że to o gitarze. I ona tak podniosła głos: NO CO TY? (śmiech)
(wszyscy głośny śmiech)
Dla mnie samo brzmienie jest tak ważne jak… chciałem powiedzieć melodia, ale melodia nie jest w sumie dla mnie ważna. Jak rytm. Tak, brzmienie jest dla mnie tak samo ważne jak rytm – więc pytania o instrumenty wyszły stąd, z fascynacji brzmieniem. I wracając do pytania o skuteczność moich działań – ja do tych pytań, w danej chwili, jestem w 200% przekonany. To jest połączenie wiedzy i niewiedzy, bo ja – przy pierwszych wywiadach – miałem już swój smak muzyczny. Niekiedy muzykom dość dokładnie opisuję co mi się podoba i to jest podstawa dla pytania. Stąd biorą się dwie rzeczy, po pierwsze: nikt raczej takiego pytania nie zada, a już na pewno nie w takim kontekście; a po drugie: ja naprawdę chcę znać tę odpowiedź! Może oni to czują…
Czyli ci muzycy grają muzykę, która…
Dla mnie to są najlepsi, żyjący, muzycy jakich znam. Czy duża część z nich. Wiadomo, że wciąż poznaję nowych ludzi i ciągle chciałoby się kogoś dodać, ale musiałem, w końcu, powiedzieć STOP. Ten wybór jest niepoparty jakąkolwiek chęcią… Nie wiem – jakiejś spójności stylistycznej… Wiadomo, że najwięcej jest improwizatorów i każdy z tych muzyków ma jakąś skłonność do improwizacji. Bo to jest dla mnie podstawa. Zakładam, że dla wielu ludzi taka mieszanka to bezsens i nieporozumienie. Brak logiki i w ogóle o co chodzi…
Przyznaję – ja wielu nazwisk z tej listy nie znam…
No tak, wiadomo. I nawet jak poznasz, to nie będzie tak łatwo ich posłuchać (śmiech).
Mnie szczególnie zaintrygowało jedno nazwisko, które znam, choć jest mało znane – Piosik.
Tak. I zastanawiam się czy to nazwisko zwiększa czy, przeciwnie, delikatnie zmniejsza pewną, pełzającą po cichu – bo tych komentarzy ostatecznie nie jest dużo, choć napływają stanowczo i regularnie – kontrowersję wokół książki. Otóż pojawił się zarzut, z którego na początku się śmiałem, potem byłem nim zirytowany, a dziś już jest mi obojętny; mianowicie, uwaga, że książka jest, w pewnym sensie, szowinistyczna (śmiech). Bo parytet nie został dotrzymany. Hania jest tu jedyną kobietą. A ja, po prostu, słucham muzyki i dla mnie ona nie jest ani męska, ani żeńska. Tak jak, powiedzmy, obraz. Skończone dzieło sztuki, zawieszone w galerii, nie ma płci. I tak samo nie ma jej dla mnie muzyka. Zresztą, słuchając jej zamykam zwykle oczy, również na koncertach… To kryterium byłoby tu sztuczne. Chętnie przeczytam książkę o kobietach w muzyce polskiej, ale sam jej nie napiszę, bo w ogóle nie mam takich ambicji, powiedzmy, quasi encyklopedycznych, czy podobnych. Moja publikacja to jakiś mały, wyrąbany krzywo, wycinek z pewnych środowisk. Szczerze mówiąc, to łatwiej jest mi przyjmować krytykę niż pochwały i nie mam z tym problemu, że ta książka może być dla kogoś nie do zniesienia, chciałbym tylko jednego – żeby wcześniej ją przeczytał. To wszystko. A wracając do Hani – to jedna z rozmów całkowicie wyimprowizowanych. To był koncert Lost Education w Psie Andaluzyjskim i ja Hani wtedy nie znałem… Ja się wówczas umówiłem na rozmowę z Pawłem Szamburskim, do której doszło później na Chłodnej, w Warszawie. I jak z nim gadałem to Hania stała obok i naturalnie wymieniliśmy kilka zdań, od razu dobrze nam się rozmawiało. Potem pojawił się Patryk Zakrocki, a ja zrobiłem NAJGORSZĄ rzecz, jaką mogłem zrobić muzykowi przed koncertem… On się wyłania, a ja tak totalnie bez pardonu: ej, z tego koncertu, który zagrałeś w Dragonie z Marcinem Olakiem i Mikołajem Wieleckim musiałem wyjść, normalnie nie mogłem go znieść… To był mój początek znajomości z Patrykiem (śmiech). Ale wracając – czym, tak naprawdę, jest zespół Lost Education, nie miałem pojęcia. Znałem wtedy dobrze muzykę Pawła i całkiem nieźle muzykę Patryka. I Hania, na tym koncercie, zrobiła na mnie FENOMENALNE wrażenie. Dźwięk jej wokalu latał po sali jak jakaś zjawa. To jak naturalnie i bez przeszkód z niej wychodził, a jednocześnie mocno i sugestywnie uderzał… Ja w ogóle nie lubię śpiewu i tego jaką rolę zwykle w muzyce – przede wszystkim popularnej – pełni. A ona ten paradygmat rozniosła w strzępy. Hania nie jest dla mnie wokalistką, tylko… wokalną konceptualistko-instrumentalistką.
Czyli nie jesteś szowinistą (śmiech).
No, kurwa, chyba nie… I po koncercie byłem wstrząśnięty tym wykonaniem. Natychmiast zaproponowałem jej rozmowę i jestem z niej teraz cholernie zadowolony. Całkowicie organiczna sytuacja – właściwy moment, zero planu i tekst, który – po fakcie – nie wymagał żadnych modyfikacji. Nowa znajomość… A przepraszam! To nieprawda! Dobrze wiedziałem wtedy kim jest Hania Piosik (śmiech). Słyszałem Hanię wcześniej, na Mózg Festivalu i wytrzymałem na jej koncercie 15 sekund, co zresztą napisałem na blogu. Ja ją wtedy – w głowie – zdyskwalifikowałem po wsze czasy! Zapomniałem o niej na jakiś czas, a potem się wydarzył ten koncert Lost Education. To jest dla mnie prawdziwa znajomość. Bo mnie nie interesuje taka relacja, w której nie mogę sobie pozwolić na szczerość. Wielu muzyków to moi kumple, ale jak zagrali słaby koncert, to o wszystkich moich wrażeniach dowiedzą się bez taryfy ulgowej. I z Hanią też tak mam, że naprawdę różnie oceniam to co robi, nie bawię się w pół środki i odwrotnie; niedawno Hania mi powiedziała, że filmik, który nagrałem do promocji książki jest kiepski (śmiech). O to chodzi. Bardzo się cieszę, że znam Hanię. Zresztą… z większością tych muzyków – nawet nie wiem czy nie ze wszystkimi – nawiązała się znajomość. I dla wszystkich jestem, pewnie, straszny (śmiech). Ale jeszcze co do Hani – od tego momentu słucham wszystkiego co robi i są tam takie rzeczy, które uwielbiam, a są takie, których – głównie w warstwie brzmieniowej – nie mogę znieść. Boże, gdybym mógł, cofnąłbym się w czasie do końca lat ‘70 i zdekapitował wszystkich odpowiedzialnych za tę syntezatorową rewolucję lat ‘80, konstruktorów instrumentów klawiszowych (śmiech). I przyznaję, że taka sinusoida w doświadczeniach z muzykiem, jest tym co najbardziej lubię. Że to tak skacze i amplituda doznań jest bardzo szeroka. Hania to referencyjny przykład sytuacji estetycznie wielorakiej, ale nigdy jej koncertów nie odbieram na zasadzie: OK w porządku. To są zawsze wyraziste doznania.
No dobra, przesłuchałeś ich wszystkich – co się z tym dalej dzieje? Jest już na papierze?
Jest tak – ponad miesiąc ściągałem wyceny od różnych drukarni. Co się okazało? Firma, która zaproponowała: najlepszy papier, poświęciła mi najwięcej czasu, przysyłała dwa, bogate, wzorniki papieru, pomagała merytorycznie, działała najsprawniej i proponowała najwięcej alternatywnych rozwiązań… była jednocześnie najtańsza. Mam nadzieję, że dalej też wszystko pójdzie OK i jeśli tak, to drukarnię Sowa będę reklamował z pełnym przekonaniem, a Panią Emilię Jezierską, to już w ogóle. Ja tak dobrze nie obsługiwałem klientów (śmiech). [Minęło kilka dni, egzemplarze mam u siebie – są, pod każdym względem, zgodne z deklaracjami i ustaleniami, a więc z największym przekonaniem, każdemu, drukarnię Sowa i pomoc Pani Emilii Jezierskiej polecam jak najmocniej.] No i zbiórka…
Zanim dojdziemy do zbiórki – czemu zdecydowałeś się wydać tę książkę sam? To jest jednak duży ciężar.
Jestem niezdolny do kompromisu. Odbyło się jedno spotkanie dotyczące ewentualnej korekty tej książki, bardzo miłe i fajne, ale ja – tak naprawdę – już po dwóch minutach wiedziałem, że na niemal żadną z tych propozycji się nie zgodzę. Przy innej okazji padły też takie słowa: z tego będziesz musiał zrezygnować. Jak słyszę podobne sformułowania, to mam ochotę odpowiedzieć: a weź sobie teraz wybierz śmierć. Mogę cię: a) nabić na pal, b) wrzucić do jeziora w betonowych butach, c) wpuścić do klatki z lwami. Jak słyszę, że muszę z czegoś zrezygnować, albo, że nie mogę jakoś podejść do tematu, to mam dość. Ostatnio na blogu napisałem w zakładce służącej do kontaktu takie słowa, żeby się ode mnie odpierdolili wszyscy ludzie, którzy chcą, żebym gdzieś, dla nich, coś pisał. Z tym zawsze jest jakiś problem. Nie miałem takich próśb zbyt wiele, ale z tych, które były, albo zwyczajnie nic nie wychodziło, albo były jakieś problemy, że: tak nie wolno pisać, bo to śmo czy owo.
Czyli jesteś takim control freakiem, który musi na wszystkim trzymać łapę od początku do końca.
Cholera, no tak. Nawet płyta zespołu Gerrego Jablonskiego, w którą byłem zaangażowany i z którym to zespołem teraz pracuję, powstała tak, że to ja wybrałem producenta, poprosiłem o nagrania koncertu bez wiedzy zespołu, byłem odpowiedzialny za kolejność i do ostatniej chwili walczyłem by została właśnie taka…
A, czyli to nie dotyczy tylko twoich rzeczy (śmiech).
I dlatego mnie się nie ima słowo mainstream! Bo to jest tak – i na pewno masz takie doświadczenia – spotykasz kogoś i od razu wiesz, że nadajecie na tej samej fali. Wiesz, że na pewno występują między wami różnice, ale – na jakimś poziomie – wszystko gra i nie wymaga specjalnych tłumaczeń. Tak mam tutaj w Gorzowie, tak mam w Mózgu w Bydgoszczy… Gadam z 5 osobami i nagle jakieś porozumienie jest. Moi ludzie. I to nie jest tak, że oni teraz będą wykonywali jakieś moje polecenia, broń Boże! Nie! Jest jakaś wspólnota w myśleniu o działaniu w sposób autonomiczny i niezależny. Jak ja słyszę, że jest jakaś metoda, której nie wolno przełamać, to dostaję KURWICY. Jak słyszę, że nikt tak nie robi, to odpowiedź mam jedną – to oznacza, że wreszcie TRZEBA tak zrobić!
(śmiech) Wszyscy się tutaj zgadzamy (śmiech).
No właśnie. O tym mówię! Wracając do wydania książki samemu – druga sprawa: jest taki gość, który prowadzi blog o doskonałej nazwie Spisek Pisarzy. On odwalił ogromną, analityczną robotę, przedstawiając realia rynku wydawniczo-dystrybucyjnego. Wniosek był taki – jeśli jesteś nikomu nieznanym autorem, dokładnie jak ja – i miałbyś wydawcę i dystrybutora ogólnokrajowego, to za sprzedaż 3000 egzemplarzy dostaniesz ileś tam. Prawdopodobieństwo, że sprzedasz te 3000 jest znikome. W zasadzie, nie masz szans. A jeśli zrobisz to samemu i sprzedasz 300 książek, czyli 10 razy mniej (!), będziesz miał… tyle samo! Albo więcej! A przecież sprzedaż 300 książek, już jest jak najbardziej możliwa, nawet w taki awangardowy, samodzielny, sposób. Popytałem jeszcze w kilku miejscach i wszyscy, będący dość blisko tej branży, potwierdzili te słowa. Sprawdziłem też ofertę jednego wydawnictwa, proponującego tzw. model mieszany – autor coś tam płaci, wydawnictwo coś dokłada i dzielą się kasą. Wiesz jak wyglądały te procenty? 25% dla wydawnictwa, 50% (!) dla dystrybutorów i księgarzy i 25% dla autora. Panowie i panie – bez żartów. Nie zgadzam się na taki podział i koniec.
Czyli zrobiłeś to dla hajsu wszystko (śmiech).
Chodzi o co innego – nie akceptuję tego, że większość owoców tej pracy mają zeżreć jacyś tam pośrednicy. Chrzanię to i odrzucam, I nie chodzi o to, że jestem pazerny, tylko… Są takie słowa Mikołaja Trzaski, które powiedział w Lublinie, pytany przez Rafała Księżyka o Kilogram Records: skoro nie będzie kasy z tego, to niech będzie godność nie mania tej kasy. O to właśnie chodzi – chcę zachować poczucie godności. 100 razy wolę jeździć na takie spotkania jak to nasze, niech przychodzą po 3 osoby, będą z tego jakieś realne, szczere, znajomości, niech się sprzeda tych 300 książek ostatecznie, część nakładu wyjedzie do muzyków, jakaś tam część do sensownych mediów i coś się wydarzy, bo dla tych konkretnych ludzi to co jest w tej książce – wierzę w to głęboko – jest ważne. Kolejna rzecz – słyszałem od jednego faceta, że w dużych sieciach rozprowadzających książki czy gazety, nigdy się do końca tych egzemplarzy nie można doliczyć, bo część ginie, albo wraca po jakimś czasie totalnie zniszczona! Moment kurwa – na tę książkę zrzucili się konkretni ludzie. To jest przecież ogromna odpowiedzialność. Jeśli to jest prawda i nagle – powiedzmy – 50 egzemplarzy tej książki by, nie wiadomo z jakiego powodu, zniknęło, albo zostało zdewastowane, to ja bym pracowników za to odpowiedzialnych rozszarpał… Oczywiście – może są uczciwi wydawcy w Polsce. Może kiedyś do mnie taki przyjdzie, wywali kawa na ławę sensowne warunki i powiem: gra muzyka, działamy. Ale nie miałem siły, czasu, ani specjalnej ochoty, by kogoś takiego szukać. To już za wiele jak na ten etap. Ja po przeprowadzeniu przedostatniej – chronologicznie – rozmowy czułem się tak jak to opisał Maciej Sobczak. On użył tej metafory w innym kontekście, ale tutaj też idealnie pasuje. Jakbym te dwa lata temu, przed pierwszym wywiadem, wyrzucił przed siebie taki kamień, wielki głaz, w kształcie bumerangu. I on cały jeden rok leciał w jedną stronę, a drugi rok do mnie wracał i nabierał napędu. Po rozmowie ze Sławkiem Janickim, faktycznie wrócił i mnie, z całą nabraną siłą, pierdalnął w głowę. Długo musiałem po tym wypoczywać.
Ale udało się.
No to jest jakiś cud! Ona faktycznie będzie, ta zbiórka się udała, choć nie wiem jak. Nie mam wrażenia, że zrobiłem coś konkretnego i to zadziałało. Nie wiem dlaczego moja zbiórka się udała, a zbiórki innych, się – często – nie udają. Nie mam żadnej odpowiedzi, ani jakiegokolwiek poczucia, że wiem coś więcej o zbiórkach crowdfundingowych. Pewne jest jedno – jest kasa na druk i chyba opłacę od razu Łukasza Kacperczyka, który wyrysował dla mnie wszystkich muzyków [okazało się, że tak – kwota od czasu naszej rozmowy jeszcze wzrosła]. A dystrybucja? Chcę by książka była dostępna w tych miejscach, w których grają ci muzycy. Tutaj w Sejfie, w Mózgu, w Dragonie… Będę jeszcze wydzwaniał tu i ówdzie. Właśnie mi wczoraj Wojtek Jachna powiedział, że super mu się pracuje z Serpentem – też się, w takim razie, odezwę i mam nadzieję, że się dogadamy. Tak chcę to robić. I o to chodzi. Taką współpracę nawiązuję naturalnie. Zresztą… Czemu miałbym robić inaczej? Dlaczego miałbym zabiegać o uwagę ludzi, których to co robię nie obchodzi czy nie ciekawi? Ta książka, moje w niej pytania i ufam też że odpowiedzi muzyków, są od wewnątrz prawdziwe. Bez myślenia o tym, czy to spełnia jakieś normy… Takie jest, bo takie chciałem zrobić. I ludzie u których będzie można tę książkę kupić, myślą tak samo, albo – przynajmniej po części – podobnie. A propos takich naturalnych połączeń – tu warto wrócić do Łukasza Kacperczyka. Trafiłem, kiedyś tam, na te jego obrazki. Słuchajcie – koleś siada na koncercie i w dwie czy trzy minuty, robi szkice muzyków. Od razu mi się spodobały i natychmiast do niego zadzwoniłem. Dogadaliśmy się co do kasy – bo bez jaj, zrobił ich łącznie ponad 60, to jest bardzo konkretna robota – i teraz jak zobaczyłem jak to ostatecznie wygląda, to aż się trochę wzruszyłem. Wszystko działa, a przecież NIGDY wcześniej z nim nie gadałem. Niczego mu też nie sugerowałem, tak jak Grzegorzowi Piotrowskiemu – powiedziałem, żeby we wstępie pisał co chce. Nie przyszło mi nawet do głowy, by cokolwiek tu narzucać, bo sam bym takich rad nie słuchał. I ze wstępu jestem równie mocno zadowolony jak z tych obrazków. Już bez tych elementów sobie całości nie wyobrażam.
I jak to dalej będzie wyglądało?
Książka ma być 1.5 tygodnia przed premierą u mnie i zaczynamy wysyłkę. Chwilę później premiera w Psie Andaluzyjskim i zobaczymy co dalej. Chciałbym trochę z nią po Polsce pojeździć, spotkać się z ludźmi…
Czyli promocja w mediach będzie.
No będzie, choć… Cholera. Jasne, że fajnie by było jakby mnie do Dwójki zaprosił na przykład Chaciński Bartek, czy jakiś inny sensowny dziennikarz w innej stacji. To nie jest tak, że ja jestem TOTALNYM przeciwnikiem mediów. Nie. Po prostu nie chcę się tam pchać za wszelką cenę, czy raczej, nie za cenę jakiegoś kompromisu. Jeżeli kogoś zainteresuje to co robię, na takiej zasadzie jak sobie teraz rozmawiamy, czy podobnie, SUPER. Niech tak będzie. Trafi się jakiś dociekliwy youtuber, bloger czy blogerka – bomba. Wiesz co byłoby dla mnie nie do zaakceptowania? Jakbym zobaczył taką kobietę, czy faceta z przyklejonym, sztucznym, uśmiechem, naciągnięty od 17 operacji plastycznej, kiedy wiem od razu, że oni nawet nie spojrzeli wcześniej do książki i dostaję pytanie: Panie Macieju, jak to jest teraz być autorem? To miałbym tylko ochotę powiedzieć: a weź spierdalaj. I wyjść ze studia. Właśnie z takim dziennikarstwem nie chcę mieć nic wspólnego i o uwagę takich mediów nie chcę zabiegać.
Ale widzę, że nie wykluczasz tego całkowicie.
(śmiech) Bo mnie ta wizja rozśmieszyła teraz. Nie wiem. Może się złamię, ale to byłaby realna trudność, bo – w takiej sytuacji – za właściwe uważam właśnie ostrą reakcję.
OK. Czyli kiedy ta premiera?
Pierwszego grudnia. W Psie Andaluzyjskim w Poznaniu. Często tam bywam, doskonale się tam czuję i to naturalny wybór. 6 z tych 31 rozmów odbyło się tam i – co ciekawe – wszystkie były improwizowane. Odezwałem się do Ali Zygadlewicz i nie było najmniejszego problemu. Pomyślałem wtedy: rany, jak tak wygląda załatwianie sobie spotkań autorskich, to ekstra (śmiech). I tak samo było z miejscem, w którym jesteśmy teraz – z Mateuszem Rosińskim i Niedźwiedziem, czyli Bartoszem Matuszewskim (z którymi zapoznała mnie Hania) o tym naszym spotkaniu, rozmawiałem 17 sekund. To było tak:
– a przyjedziesz do nas na festiwal?
– a kto gra?
– Jachna / Mazurkiewicz / Buhl i Hati i…
– Przyjadę. A będę mógł coś o książce powiedzieć?
– Jasne! Zrobimy ci spotkanie!
I finito. Czad na maxa. Bardzo wam jestem wdzięczny. Okazało się, że – jak to nazwał ładnie Macio Moretti w naszej rozmowie – robienie fajnych rzeczy z fajnymi ludźmi, istotnie jest lepsze (śmiech). Wiadomo, że są różne trudności po drodze – zawsze i to na prawie każdym kroku, ale gdy działa się w jakimś wspólnym zrozumieniu, to jakoś te trudności nie są tak dojmujące. Nie bolą niczym wielkie wory z cementem na plecach, tylko są raczej jak… ja wiem? Przeszkody, które trzeba zgrabnie wyminąć. I wtedy jest spokojniej. One jakoś nie zawężają pola widzenia, nie oddalają od celu i można sobie z nimi dać radę. Choć nie chcę tu nikomu nic radzić i udawać, że mam na wszystko rozwiązanie… Sam 5 razy mówiłem, że książki nie będzie, bo już nie mogę. Wiadomo, że są traumy, kłopoty i załamania… Chcę, jedynie, powiedzieć, że bywa też inaczej – na przykład przejazd z Poznania do Gorzowa, był jak podróż na Alaskę (śmiech). Najpierw podróż do Krzyża, tam przesiadka w Santoku i abordaż do PKSów. Wciąż jakieś totalne zamieszanie, ludzie zdenerwowani, ale przez to zaczęli ze sobą gadać i zrobiło się ciekawie. Niby odległość śmieszna, bo 140 kilometrów, a ja już miałem wrażenie uczestnictwa w przygodzie. I jakbym tu jechał robić coś czego nie chcę robić, to te przesiadki by mnie doprowadzały do szału i miałbym z tym duży problem. A tak? Stały się bardzo miłe (śmiech).
Rozmawiał: Tomek Malewicz
Zdjęcia: Daniel Adamski