KWIETNA BLACHA (relacja z koncertu Eweliny Rajchel i tria Piotra Kałużnego)

Tę grupę uwzględniłem w czołówce zeszłorocznego podsumowania, choć – pozornie – nie powinienem był.

Od kilku lat zdarza mi się (mniej lub bardziej dosadnie) podkreślać: że głos – przez to jaką rolę i funkcję zwykle w muzyce pełni – najmniej mnie w niej interesuje; że precyzyjne aranżacje czy utarty schemat zwrotka / refren, nawet jeśli na bieżąco przełamywany, często wywołuje mój dystans; że miewam też alergię na czyste, przykładne, brzmienia niektórych instrumentów, a tym co aktualnie otrzymuje łatkę jazz, przeważnie – gdzieś na dnie duszy – gardzę.

I chętnie, w stosownym momencie, podobne słowa powtórzę, bo są prawdziwe, ale tak czy siak ich powierzchowność sprawia, że pozostają – co najwyżej – trzeciorzędne.

Ewelina Rajchel & trio Piotra Kałużnego / 04.I.2019 / 109 za rogiem, Poznań

To właśnie udowodnił ten koncert. I dobrze, od najmniejszych śladów muzycznego sekciarstwa chcę być jak najdalej. Muzycy zaliczyli wymienione powyżej punkty czarnej listy, a mimo to słuchałem z rosnącą uwagą i zaangażowaniem. Głównie dlatego, że grali RAZEM, cały czas; co być może tłumaczy przebieg występu – im dłużej trwał, tym mocniej więzi się zaciśniały, a hamulce rozluźniały. Mógłbym ukuć z tego zarzut – wszak percepcja nie od razu podążała za kolejnymi taktami – ale tak naturalny rozwój sytuacji po prostu mnie przekonuje i cieszy.

Balansowanie pomiędzy spontanicznymi uskokami ekspresji, a płynnym, przytrzymanym, realizowaniem – niekiedy naprawdę wymyślnych i drobiazgowych – form, tworzy swoisty kształt i unikalną dynamikę, bo tętno każdy ma tutaj inne.

O najwyższe posądzam Andrzeja Kubiaka, który – w całej rozciągłości – potwierdził własne słowa: wiem, że moją rolą jest trzymanie pewnego porządku i ja się chętnie za to biorę – jestem tym, który reszcie coś daje, jakoś ją wspiera. To mi odpowiada, a jednocześnie wciąż żyje jakaś konieczność i głos, by to robić autonomicznie i po swojemu. To dziecko we mnie ciągle chce coś wywinąć. Nieprzerwane, wzajemne, przeplatanie: pewności, konkretu i stabilności z impresjonistycznymi wędrówkami to tu, to tam z zachowniem całkowitej spoistości gry, co uzmysłowił mi fragment gdy odzywał się zarazem: werbel, hi-hat i ride – wszystkie używane odmiennie. Żadne uderzenie nie służyło podbijaniu kładzionych akcentów, a i tak te trzy różnorodności brzmiały jak JEDEN dźwięk.

Zgodnie i lekko, a przy tym samosterownie i stanowczo, docierał pomiędzy uderzenia miotełkami Bartek Kucz. Tkwi w jego traktowaniu basu coś orkiestrowego – wielość idąca innym muzykom niejawnie na przekór, a kolejne kroki stawiane z uważnością i starannością nie powodują zderzeń czy potrąceń, stając się harmonicznym klejem.

Kręgosłup, zarys nastroju i przewodni sygnał kreuje – myślę – Piotr Kałużny. Jego ton to splot powagi i subtelności, które dorywczo rozprasza, przede wszystkim w wolnych tempach, jakby mu się nagle nuty w partyturze rozsypały, ponachodziły na siebie czy popękały, to znaczy… to one tak sądzą, nie mając w tym racji.

A Ewelina Rajchel? Mam wrażenie, że będąc na froncie – przynajmniej po części – zbiera w sobie sumę ze sceny i wyrzuca ją przekonująco w przód. Powstaje kolejna istotna emocja, naznaczona przez rosnący uśmiech i coraz większą swobodę.

Nakreślone obserwacje nie oznaczają, że słuchało mi się łatwo. Siedziałem tak blisko zestawu perkusyjnego jak nigdy wcześniej, a do tureckiego ride’u miałem nawet bliżej niż… sam wykonawca i to bywało dojmujące, ze względu na charakter uwalnianych barw. By one się otwierały, intensywniały i domykały w sposób, który najbardziej lubię, musiałbym usiąść dalej o chociaż pół metra, a tym razem nie mogłem.

To ważna różnica – trafiłem w miejsce do grania, a nie do słuchania i mimo, że: ani nie było za głośno, ani za mało czytelnie, ani niezręcznie – a wręcz przeciwnie… to nie było też do końca dobrze. Może zbyt duszno? Podobnie zresztą, z kolorem basu i pianina. Jedno i drugie zostało, na jakimś etapie – oczywiście bez udziału woli – stłumione w okolicach ¾ drogi do pełnego wybrzmienia. Może więc, zwyczajnie, akustyczna specyfika sali?

Ogólną atmosferę również cechowała wysublimowana dolegliwość. Niby wszyscy słuchali; głównie jednakowoż jedli w gronie znajomych i w miłych okolicznościach, a muzyka tym samym zeszła na bok i trwanie w takich warunkach zachwiało komfortem mojego odbioru, szczególnie z początku.

Na koniec wytłumaczę użyte celowo, w pierwszym zdaniu, określenie grupa. Nie uważam Eweliny Rajchel i tria Piotra Kałużnego za projekt. To zbyt blada kategoria, ale miano zespół, przezornie zostawiam na przyszłość. Nie chcę nim szafować co chwila, bo to tytuł – w moim systemie wartości – więcej niż nobilitujący. Czuć, że ten kwiat, po zaledwie trzech koncertach, nadal rośnie i ma szansę wszechstronnie rozkwitać i zespołem się stać. Niewiewiele brakuje.


Fotografie: Zuza Chałupniczak

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s