NIEPODOBNY PIERON (relacja z koncertu SBB)

Od ostatniego słyszanego przeze mnie koncertu SBB, minęło dwa i pół roku. Pisałem o nim jako o doniosłym wydarzeniu i podtrzymuję tę opinię; wobec występu sprzed tygodnia, pomimo pewnych przeciwności, czas… wyrazić coś podobnego.

SBB / 01.II.2019 / MCK, Bydgoszcz

Recenzję z 2016 roku zakończyłem słowami: płakałem jak małe dziecko. W drodze do Miejskiego Centrum Kultury myślałem czy to możliwe po raz drugi, ale u celu porzuciłem chwilowe zastanowienie na rzecz słuchania próby. Po kilkunastu minutach (?) akustyk rzucił zaskakująco: co gracie? Przestraszyłem się, że pyta o ogólny kierunek prezentowanej muzyki (tj. nie ma o niej pojęcia), ale szybko dodał: Walking? Chcąc by zespół wykonał kompozycję w całości i w odpowiedzi padło: dobra, gramy. Walking!

To karkołomny utwór i pewnie łatwo o pokusę by grać go bezpieczniej… Nic z tych rzeczy. Weszli w sytuację brawurowo i pewnym ruchem, a naczelną rolę odgrywały niepokorne obrywy. Powstał dwoisty krajobraz: jakby w pachnącym, rozległym i wielogatunkowym lesie, szalała nieubłaganie burza. Zapachy i różnorodność kolorów budziły fantazyjne błyśnięcia Minimooga. Po raz pierwszy pomyślałem o tkwiącej w nim immanentnej kapryśności – niekiedy wypuszczony spod palców rejestr szedł niespodziewanie swoją drogą, a Józef Skrzek nie dość, że tę kapryśność trzymał w ryzach, to jeszcze robił z niej atut.

Ustawiony po lewej ręce grającego Micromoog, to biegunowe przeciwieństwo – buchającego żarliwie chwacko-metafizycznym tchnieniem – brata: nawet w partiach solowych osadzający, stanowczy i stąpający twardo po ziemi. Pomiędzy te sprzeczne skłonności, wdzierały się nieustannie i skutecznie bębny z gitarą. Choć „wdzierały” jest o tyle niefortunnym określeniem, że największe wrażenie robiły liczne fragmenty gdy SBB brzmiało niczym JEDEN instrument.

Za przykład niech posłużą skoki dynamiki budowane przez: ostre perkusyjne cięcie, gitarowy akord i uderzenie naraz klawiatur – wrogich sobie – Moogów. W symbiozie utrzymano gwałtowność i zdecydowanie natarcia oraz selektywność i nasycenie barw, a różnice pomiędzy poszczególnymi talerzami Jerzego Piotrowskiego, ruchami Apostolisa Anthimosa (również tymi wykonywanymi nogą naciskającą kolejne kostki) i decyzjami Józefa Skrzeka przekręcającego kolejne gałki, pozostawały wyraziste i czytelne. Dostępna przestrzeń oraz ucho i sprawność realizatora pozwoliły odbierać w komforcie zarówno drgania przechodzące przez ciało jak i kolory te drgania aktywnie oplatające. I tak… rozpłakałem się. Gdy skończyli przygotowania, wspomniałem o swoim wzruszeniu Andrzejowi Kubiakowi, który mi w Bydgoszczy tego dnia towarzyszył, na co odparł: ja też.

Żałuję odrobię, że koncert właściwy nie przyniósł aż takich emocji. Powody są czysto techniczne – coś, pomiędzy próbą a występem, tą misterną konstrukcją zachwiało. Basy Micromooga, centrala oraz niektóre tomy wymknęły się spod kontroli, a gitara straciła trochę mięsa i – tak cenna – bezwzględna spoistość, nieco zbladła. Gdzie leży przyczyna? Może obecność supportu wpłynęła na kondycję sprzętu? Może to, zwyczajnie, wejście ludzi na salę? A może, w wyniku nieumyślnego wypadku, część uzyskanych wcześniej ustawień utracono?

Przyznam, że sytuacja przypominała niemal 1:1 tę, którą pamiętam z koncertu Gerry Jablonski Band na konińskim festiwalu Bluesonalia w 2013 roku. Całość podzielono na dwie części i chwilę po finale pierwszej, doszło do awarii. Choć setup w stu procentach odzyskano, dźwięk nie równał się już temu sprzed przerwy. Dlatego moje przekonania brną do trzeciej z wymienionych kilka linijek wyżej możliwości, ale… to tylko mgliste, oparte na empirii, przypuszczenia. Zaznaczyć chcę jeszcze jedno – w salach wszelkich (łącznie z filharmoniami), niemal co krok, słychać inaczej. Zająłem tę pozycję, z której na próbie byłem najbardziej zadowolony, ale biorę pod uwagę, że w wyniku naszkicowanych zmian, w innych zakątkach pomieszczenia, mogło być – paradoksalnie – lepiej.

Niech jednak minusy nie przesłaniają nam plusów – większość tomów, talerze, wokal, piano, Minimoog oraz solówki gitary, brzmiały naprawdę dobrze i najważniejsze wartości występu się, przez wskazane niedogodności, przebijały bez trudu. Po pierwsze wskazałbym na onieśmielające zaangażowanie. To koncert tłumaczący czym jest to, co Sławek Janicki nazywa graniem siebie, a Mazzoll graniem naprawdę. Wypadkowa złożona z: wysokiego poziomu skupienia, wzajemnej komunikacji i łączności oraz twórczej śmiałości i lekkości wykonawczej, skutkującej wrażeniem jakby ŻADEN dźwięk nie został odpuszczony. Modelowanie melodii, rytmu, panowanie nad ich intensywnością, długością, pewne wchodzenie w iście awangardowe impresje, czy przeciwnie, schodzenie do znikomego natężenia… To wszystko sprawiało, że mogłem SŁUCHAĆ. Przez ponad dwie godziny uwaga nie skręciła ku innym sprawom i nikt na jej prąd szczęśliwie nie wpływał.

Może warto dodać, że od 2016 roku zmieniono po trosze muzyczne akcesoria: Apostolis Anthimos wrócił do niebieskiego Stratocastera i częściej używał efektu momentami odzierającego gitarę z jej ciepła, zbliżając ją do quasi syntezatorowego oblicza. Perkusja odwrotnie: nowe bębny wybrzmiewały trochę dłużej i bardziej naturalnie od dusznych i chłodnych poprzedników. Jerzy Piotrowski gra też odmiennie – nieco lżej, ale z tą samą zapalną krnąbrnością. Wyjątkowo… zabrakło gitary basowej. Intuicyjne – związane z potencjalną pustką po Kramerze – zmartwienie, zderzone z rzeczywistością, rychło przeszło. Wersje Odlotu czy Rainbow man tylko zyskały na błyskotliwości.

SBB zachowało, myślę, swą najszlachetniejszą i kluczową cechę. Będąc natychmiast rozpoznawalne, okazało się też niepodobne do wszystkich wcześniejszych wcieleń i czegokolwiek dookoła.

Fotografie: Dariusz Gackowski (udostępnione przez MCK Bydgoszcz)

 

2 komentarze Dodaj własny

  1. Alicja pisze:

    Super tekst! Dzięki 😉

Dodaj odpowiedź do Alicja Anuluj pisanie odpowiedzi