Właśnie policzyłem, że (do wczoraj) wysłuchanych koncertów Waldka Rychłego z różnymi składami, mam za sobą dokładnie 10. Długo uważałem, że koncert w Grzybowie, o którym kiedyś już tutaj pisałem, był z nich wszystkich najważniejszy. W sumie do dziś tak uważam, ale fakt, że 22 godziny temu miałem co do tego wątpliwości mówi chyba sporo.
Waldemar Rychły & Sandra Haniszewska-Kubasik & Krzysztof Kubasik / 13.VII.2019 / Łazęga Poznańska, Poznań
Gdybym dostał nagle pytanie, za co tak cenię Waldka to wskazałbym przede wszystkim dwie rzeczy: budzącą mój głęboki szacunek, a chwilami podziw, wiedzę i świadomość relacji strukturalnych w muzyce, oraz przede wszystkim jego G R A N I C Z N E (znajdujące wprost odzwierciedlenie w artykulacji) wykonawcze Z A C I E T R Z E W I E N I E. Chwilami może nawet opętańcze. Gdy nagle na koncercie zmienia wyraz twarzy i zaczyna się trochę gibać na krześle (swoją drogą sam chyba często podobnie reaguję) to dosłownie kilka sekund później można oczekiwać tej swoistej intensywności, zarówno w lewej jak i prawej ręce, a niekiedy wygląda to tak jakby i torsem próbował wejść w gitarę, co wczoraj zdarzało mu się niejeden raz.
Gdy ten stan się już ugruntuje i na dobre rozpali, niczym ognisko do którego nawrzucano dużo drewna, uścisk gryfu, albo uderzanie kostką, akordowe rozpędzenia, wywołują – dosłownie – predestrukcyjne wrażenie. Z A W S Z E się wówczas boję o jego instrument. Nigdy nic złego się nie stało, ale wciąż ten irracjonalny lęk jednak mi towarzyszył – jakby pudło gitarowe miało zaraz nie wytrzymać wzbudzanych agresywnie zawirowań powietrza wpadającego do środka, albo nacisk na struny miał za moment spowodować serię małych pęknięć, ostatecznie łamiąc gryf.
I dlatego tak ważnym w jego projektach elementem składowym zdaje mi się E N E R G I S T Y C Z N O Ś Ć pozostałych muzyków. Bo, że muszą umieć czytać kwity to jasne – ale zdarzały się koncerty gdy jeden czy dwóch wykonawców mu towarzyszących brzmiało nieznośnie gładko, wręcz sidemańsko, co przy jego podejściu było wprost nie do zniesienia. Wytwarza się wówczas taki fatalny syndrom O D G R Y W A N I A, nie zaś G R A N I A, sprawiający wrażenie braku chęci nawiązania wzajemnego kontaktu. Raczej: zrobić swoje, spakować się i do domu.
Na szczęście w Łazędze nic podobnego nie miało miejsca. Gdy zapowiadałem koncert na facebooku żartowałem, że skoro Waldek zagra z małżeństwem klasyków, to kto wie czy nie dojdzie do ekscesów, bo sam z Żoną pracować nie mogę. To, w sumie, żart dosyć głupi i chyba chciałem nim zamaskować – potencjalnie zawiedzioną – nadzieję na to, że ich porozumienie będzie silne. Powiem wprost – napisać, że grają R A Z E M to zdecydowanie za mało. Nie brakowało chwil gdy brzmieli jak J E D E N wielobarwny instrument. Bardzo odczułem frazy gdy Sandra (skrzypaczka) schodziła z natężeniem i dopełniała rejestry wiolonczeli – szczególnie buchającej „dołem”, wibrującym pod moimi stopami (do czego jeszcze wrócę). Mimo że Krzysztof gra wielowątkowo, to to rozszerzenie kolorystyczne – chyba nie przesadzę z określeniem – zjawiskowe.
A to nie jej jedyna rola i na pewno nie główna – o tyle o ile Krzysztof ma muzycznie usposobienie chwackie, zaangażowane i szczere to w swym rdzeniu jest raczej nastawiony do pozostałych P O K O J O W O. Naturalnie wytwarza element wspólnoty, na pewnym poziomie działający jak klej sczepiający konkretną konstelację ludzi, dorzucając do niej swój tembr. Co do Sandry powiedziałbym niemal odwrotnie – tzn. też dorzuca swój tembr i nie gra odczepiona od innych, ale z otaczającymi muzykami… odbywa jawnie potyczkę! Może nawet chwyta się z nimi za łby! Tu żartów nie ma. A każda z partii solowych jest, nawet przy ogromnej złożoności, naturalnym sygnałem temperamentu – podkreślam – może nawet nieprzejednanego.
Dochodząc do sedna – to właśnie jest uważam dla Waldka sytuacja I D E A L N A. W tej całej: klasyczności, kunszcie, dokładności i precyzji całość przypomina trochę stado w swym zapalczywym biegu, gdzie co rusz, a to jeden, a to drugi wychodzi na wierzch. Każde zwierzę przecież widać w galopie wyraźnie, ale kurz, który wzbudzają na sawannie to jedna wznoszona tupotem chmura. Co również ważne – sam repertuar trochę to wymusza. W wielu utworach Waldemara zwróciłem uwagę na momenty gdy zmieniają się funkcje kolejnych muzyków, i to w arcykrótkich odstępach czasowych – trwający konkretną liczbę taktów podkład tworzą np. Waldemar z Krzysztofem, tak by skrzypce Sandry mogły wyraźnie zaznaczyć co mają do powiedzenia, a po chwili głos dostaje wiolonczela. Waldek też ma wiele takich fragmentów gdzie akordy biją jeden za drugim, a gitarowe ornamenty, które kiedyś lubiłem mniej, wczoraj doceniłem przez ich rolę kontrastującą – są zresztą nie mniej pewnie podane niż ta trzymająca wysoką temperaturę baza harmoniczno-rytmiczna.
Co do całościowego przebiegu, napisałbym tak: przez pierwsze 15 minut opisane wartości były jeszcze uśpione. Raczej punktualny i porządny constans. Po kwadransie (może nawet nie całym?) trio zeszło na „właściwą” ścieżkę. Przez moje zamiłowanie do wcześniejszego rozpoznawania terenu, ostatecznie wybrałem miejsce tak blisko Krzysia Kubasika, że niemal spełniła się wróżba Witka Zimowskiego, że przy takim postępie słuchania niedługo wejdę komuś do kontrabasu… Faktycznie – prawie wszedłem do wiolonczeli i odsłuch miałem F E N O M E N A L N Y. Co mnie samego zdziwiło: dźwięki Waldka – do których z tej pozycji było mi najdalej – wcale nie ginęły. Wręcz przeciwnie: gitara i skrzypce czytelne i głośne, a uderzenia Waldka w podłogę (nogą, pobudzające także dzwonki) oraz „niskie” wiolonczeli odczuwałem fizycznie. Niemal tak jak to kiedyś określił Karim Martusewicz, że dominuje „wrażenie jakby się gotował instrument” – cudowne. A dywan w Łazędze to chyba jeden z tych latających – inaczej przenosi drgania niż jego pospolite kuzynostwo.
Przyznaję – chętnie usłyszałbym ich grających bez filmu, bo konkretne sceny wymagają zatrzymań i zmian, niekiedy nagłych ciachnięć, niczym nożycami. Chciałoby się część tej muzyki usłyszeć w swobodniejszej formule, ale to szczegół. Jak wypadł sam film? Nie wiem. Podglądałem (choć rzadko) samych muzyków, na obrazie nie skupiając się łącznie dłużej niż 30 sekund. Natężenie obecności publiczności interesujące – bo ani nie powodowało wrażenia jakiejś wielkiej powagi, jako owoc bezwzględnego skupienia, ani nie rozpraszało zbytnim rozluźnieniem. Chyba słowem kluczem dla stanu większości słuchających byłoby zaciekawienie, co cieszy mnie bardzo. Oklaski zresztą też nie brzmiały jak kurtuazja – były głośne i długie. Maciej Krajewski musi mieć zresztą dar boży – skupia wokół swoich wydarzeń publiczność, chyba w większości nieinternetową, jakby mentalnie szlachetniejszą. Jak to robi? Nie wiem. Sam zresztą na ten jego magnetyzm jestem podatny.
Czy to źle? Odpowiadam – nie. Łazęga to miejsce kulturalne na serio. Bez uników czy wymówek.
Fotografie: Maciej Krajewski