ANI KROKU – kilka słów o płycie Favorite Duets Sławka Janickiego

Na początek kilka cytatów:

Hania Piosik: „zawsze kiedy improwizuję z jakąś grupą ludzi i między nami dochodzi do spiętrzenia emocji, które pejoratywnie można by spłaszczyć do poziomu seksualnego, czyli: występuje, pewnego rodzaju, budowanie gry wstępnej, następnie przeżywanie ekstaz i później punkt docelowy… i właśnie dla mnie to nie jest punkt docelowy. Ten szczyt w muzyce jest podstawą pewnej nauki i pamiętam każdy z nich”.

Sam pisząc swego czasu recenzję z koncertu, którego fragment trafił na tę płytę, wspomniałem: „podczas słuchania Sławka dialogującego z Kazuhisą [Uchihashim] pomyślałem, że te wzajemne dźwięki są niczym rozbijające 30 metrową kamienno-betonową tamę, morskie fale. Prawie każde natarcie powodowało pęknięcie, ale nie tylko dlatego, że siła naporu pozostawała nie do zatrzymania – moment styku mas wody z zaporą sprawiał, że ona CHCIAŁA się poddać. (…) W jego grze nie ma NIC ładnego; ale w tej szorstkiej porywczości zawiera się wyrazista ciągłość i wielkie piękno. I choć jedną z jej składowych stanowi ogromny ładunek wysiłku fizycznego, nie ma ona również – ani przez chwilę – nic wspólnego brutalnością czy muzycznym sadyzmem”.

I jeszcze Sławek Janicki: „co jest potrzebne żeby zagrać dobry koncert? Skupienie i umiejętność utrzymania napięcia między tobą a publicznością. A to, co ty tam zagrasz, jakie to będę nuty, ma znaczenie drugoplanowe. Dlatego często świetne koncerty na nagraniach są w ogóle nieinteresujące, bo już nie ma tej interakcji i nie ma sensu takich nagrań wydawać. Niektórzy to niestety robią… To bardzo intymna sytuacja, która wydarza się raz. Czasem tak się stanie, że gdy się to utrwali, to nabierze nagle innego znaczenia i wtedy może mieć sens”.

Teraz tak – 1) słowa Hani przyjąłem swego czasu z ufnością, która przeszła niemalże w aksjomat, a słuchając Favorite Duets od samego początku jasne zdało mi się, że o ŻADNEJ „grze wstępnej” nie ma mowy; 2) fragment swojego tekstu przytaczam, ponieważ podczas trwania płyty moje myśli szły, w większości, tymi samymi ścieżkami, co na koncertach Sławka w Mózgu; 3) a wypowiedź głównego bohatera po to zaś, by pokazać jak niemały rezultat został osiągnięty – udało się zasygnalizowany przez niego wzór ZŁAMAĆ. Sens albumu tkwi, uważam, właśnie w możliwości dotknięcia mozaiki wydarzeń z bliska – słuchanie przywołuje wspomnienia (i zapach sali!) i przynosi bratnie wartości. Więcej niż trafionym posunięciem okazało się ograniczenie zbioru do występów z okresu zaledwie dwóch lat, jest więc nadal aktualny.

Czy te 7 wyimków to właśnie „szczyty”, o których mówiła Hania? Tego nie rozsądzam, ale też hasła w stylu: „reprezentatywny wybór” raziłyby kuriozalną wątłością. Z każdego utworu bije autonomia i wyraz CAŁEGO KONCERTU, ale tworzą spójny cykl. Branie go za jednym zamachem jest jak wypicie kolejno siedmiu dużych kubków wypełnionych gorzką – chciałem napisać herbatą, ale to nieprawda – esencją, co wymaga wyraźnego podkreślenia – esencją w kilku smakach. Zarzut mam jeden i dotyczy części z Peterem Brötzmannem. Gdy miałem z nią do czynienia, słowa Mikołaja Trzaski o tym, że Brötzmann podczas grania nikogo nie słucha, tylko wali wprost przed siebie, z kolejnymi minutami dźwięczały wciąż głośniej. Mikołaj, gdy kiedyś rozmawialiśmy i wyraziłem niezadowolenie z tego procesu powiedział tylko: „wiesz, nie słucha w ogóle – to prawda, ale nie musi”. Nie miał mu tego za złe, a ja mam. Wyraźną zmianę ciążenia, odczułem przy współudziale Jerzego Mazzolla, dzięki jego ciągotom melodycznym (reszta kompanów Sławka ich nie przejawia), choć samo słowo „melodia” kojarzy się może zwykle zwiewnie i lekko… no nie: to knajackie frazy doprawione wisielczym humorem, a przez to, swoiście poruszające.

Co całokształtnie w uszach pozostaje? Powiedziałbym, że poczucie satysfakcji obcowania z obustronnym brakiem choćby jednego kroku w tył – ale czy to walka? Jeśli tak, to toczona ze szczerym oddaniem; i nieustannie migoce dookoła fragment Kłopotu z istnieniem Henryka Elzenberga, że: „prawdziwa, mocna indywidualność ludzka jest jak gwóźdź diamentowy, wbity prosto w kosmos na wieki wieków, bez podłożnych zabezpieczających tekturek. Takimi diamentami usiane jest dno wszechistnienia, jak przestwór nocny gwiazdami; nic ich nie łączy prócz tego, że są właśnie takie mocne i wbite – i to jest ich wielkopańska wspólnota.”

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s