Przypomniałem sobie niedawno – podczas koncertu Mikołaja Trzaski z Jackiem Mazurkiewiczem i Pawłem Szpurą w Dragonie – słowa Rafała Mazura o tym, że „słuchanie nie jest czynnością bierną”. Zaraz po drugim utworze doszło do mnie, że w ostatnich miesiącach, kilka razy – właśnie jako słuchacz – puściłem blagę. To niewygodna samowiedza, ale cóż post factum zrobić? Ciśnie się pewnie od razu pytanie: co mam na myśli? Tu z pomocą przyjdzie Henryk Elzenberg. W jego Kłopocie…” znajdujemy taki oto fragment:
Najprzód trzeba mieć w sobie iskrę, pasję, zapał, zdolność kochania. Czytać tylko dlatego, że iskra każe. Z miłością i ze szczerym przejęciem. A potem uderzyć na tego wielkiego niczym na wroga i wziąć się z nim mocno za bary. Każde czytanie jest próbą, kto silniejszy; i trzeba z całą zaciekłością szukać i śledzić, czy nie ma takiego miejsca, gdzie bym to ja był, a nie tamten. Dwie są takiej walki korzyści. Raz, że w walce krzepią się siły. Po drugie, gdy ulegnę, wtedy dopiero zdaję sobie sprawę z siły tamtego. To ostatnie nie jest możliwe, gdy dzieło czytam potulnie: bo wtedy mam wrażenie jakiejś olbrzymiej odległości, niewspółmierności między sobą a wielkim człowiekiem, i wrażenie to sprawia, że nic mnie już nie dziwi: piękne? Potężne? No i cóż? Przecież to geniusz. I nie czuję wtedy żywo ani potęgi, ani piękna, ani geniuszu. Poprzez walkę czuję; ale powtarzam: walkę tę trzeba staczać z miłością.
Elzenberg pisze o kontakcie z literaturą, ale uważam, że z słuchaniem muzyki jest DOKŁADNIE TAK SAMO – przez wspomnianą blagę rozumiem brak podejmowania walki o bezwzględne skupienie podczas słuchania. Mimowolnie zrzuciłem całą odpowiedzialność za zaktywizowanie mojego odbioru na muzyków – a to przecież absurd! – i przychodziłem na koncert niczym do restauracji po obiad. A gdy to skupienie jest silne, wytwarza się należyta pasja bojowa, a od niej już tylko krok od tego by, jak mówi Elzenberg, ruszyć na muzyków jak na wrogów. To wszystko wzmaga chyba subiektywizm stuprocentowy, ale jest za to (maksymalnie?) surowy.
To z kolei pozwala z sukcesem odciąć ciążący niekiedy w świadomości balast – niech już będzie z braku lepszego określenia, że społeczny. To obciążenie ma swoje dwie przyczyny: pierwszą jest sama obecności ludzi za plecami, która jakoś tę bezpośredniość relacji nadawczo-odbiorczej zaczadza; drugą są zaś domniemane oczekiwania ewentualnych bliskich współtowarzyszy. To drugie warto uszczegółowić – zaprosiłem do klubu mojego druha Andrzeja Kubiaka (czujnego słuchacza i zjawiskowego perkusistę – określiłbym go naprędce bluesowym impresjonistą), który żadnego z tych muzyków wcześniej nie słyszał; jedynie z moich opowieści. A gdy tylko Jacek z Pawłem i Mikołajem zaczęli grać, od razu uaktywniło się u mnie chmurne i nerwowe poczucie niepokoju o to czy i jemu, to co słyszy, jakoś odpowiada. Chcę to podkreślić z całą stanowczością: zdają mi się te i im podobne wątpliwości całkowicie irracjonalne i fałszywe, ale niezależnie od tej fałszywości i irracjonalności, są one dla słuchania sensu stricto przede wszystkim SZKODLIWE (choć to oczywiście paradoks, bo występują przy jednoczesnej radości, że druh na koncert dotarł).
Ale jeśli ten plecak uda się odrzucić, to już można z muzyką pobyć sam na sam i DOPIERO WTEDY ma, uważam, swój początek SŁUCHANIE muzyki na koncercie. Dlatego też, tak uparcie, twierdzę, że ta cała gadanina o: magii reakcji tłumu, cudowności wspólnego klaskania, wielbieniu miarowych okrzyków typu: „hej!, Hej! HEJ!”, zachwytów nad śpiewaniem wspólnie melodyjek… jest STRASZNA. To wszystko tylko kolejne barykady dla odbioru dźwięku. Dwa wyjątki przychodzą mi do głowy: a) gdy to skupienie jest u większości zgromadzonych silne i powstaje osobna tkanka, w której dźwięki są jakby zanurzone; b) nagły spontaniczny krzyk u kogoś, kogo koncert rozsadza i już do końca utworu ze swoją reakcją nie może wytrzymać. O takich – nie wydyrygowanych – reakcjach mam zdanie jak najlepsze.
Wracając – gdy wspomniane skupienie idzie w kierunku epicentrum dźwięku i uderza w muzykę niczym fala w kamień, a mechanizmy percepcyjne stawiają kolejne kroki coraz bardziej dziarsko: tak jakby trochę Mikołajowi chciały wleźć do gardła, Jackowi do kontrabasu i Pawłowi do centrali, a koncert jest wyjątkowy, to dzieje się to o czym wspomina Elzenberg – można wreszcie zostać pokonanym, czy może jeszcze lepiej: ROZBROJONYM, a potem poczuć wielką satysfakcję, że się pośród tych dźwięków znalazło. Przyszło mi do głowy, że to trochę jak z kąpaniem się szalejącym morzu – trzeba wypłynąć i podjąć ryzyko, bo gdy się tego nie robi to gdzieś zaczyna powiewać swąd kapitulacji i lekceważenia. W każdym razie – odbiorcza autonomia zdaje mi się w procesie słuchania kluczowa, bo intensyfikuje uważność i nagle ma się więcej miejsca by dźwięk przyjąć. Raz tego dnia poczułem, że uszy i ciało to już zbyt mało i – nie żartuję – zacząłem głębiej wdychać powietrze nosem, by wciągnąć muzyki jeszcze więcej! Dodam może jeszcze jedno – taka postawa to oczywiście miecz obosieczny: jeśli dochodzi do pełnego wzmożenia sił odbiorczych, a przeciwnik słaby, to efektem jest później poważna, a w najgorszym wypadku druzgocąca, krytyka i poczucie straty czasu kończące się u mnie, zwykle, wyjściem z sali przed finałem (albo jeszcze wcześniej), ale w to dziś nie będziemy się zapuszczali.
A teraz wreszcie o tym co usłyszałem, a nie jak słuchałem. Przepraszam – rozgadałem się potwornie, jednak nie chciałem wrażeń z tej materii odpuścić, bo po raz pierwszy tak klarownie je ujrzałem; co o samym koncercie też coś chyba mówi.
I niestety, na tym musimy zakończyć – od koncertu minęło wiele tygodni, a ja mimo listy złożonej z ponad 20 podpunktów nie potrafię ująć wynikającej z nich treści w spójny tekst, dlatego o samej muzyce postaram się powiedzieć niedługo w formie wideo. Swoją drogą – wiem, że Waldemar Łysiak jednej ze swoich książek nigdy nie skończył, a i tak została wydana; w sumie… niezły kompan.
„Milczące psy”