STRZELIĆ GWOŹDZIEM (relacja z koncertu Lecha Janerki)

Na ten koncert zdecydowałem się wybrać zaledwie kilka godzin przed rozpoczęciem. Dość długo nie opuszczała mnie toksyczna, usypiająca czujność myśl, że skoro zmian w secie Pana Lecha wciąż tak niewiele, to – choć ostatnim razem było świetnie – może szkoda fatygi? Na szczęście przyszła też chęć skonfrontowania aktualności Janerki ze wszystkim co w moim odbiorze muzyki uległo zmianie od jego występu w 2014 roku; a rozpocząłem wówczas intensywną przygodę z muzyką improwizowaną, która wywołała dystans do składów ogrywających ścisłe aranżacje. Jeśli więc koncert Pana Lecha – puszczony przez sito współczesności – okazałby się klapą, mogłoby solidnie potrząsnąć, śpiącymi pod kopułą świętego spokoju, kiedyś ustalonymi opiniami… Poczułem smród lęku, a stąd już krótka droga do stawiających pod ścianą pytań: Lenisz się? Tchórzysz? Teoretycznie sytuacja rozstajna, praktycznie – bezalternatywna.

Wtargnąwszy na salę, zająłem swoje ulubione miejsce: pierwszy rząd, wzmacniacz basowy patrzy mi w oczy, gitarowy i wiolonczelowy trafiają odpowiednio w okolice prawego i lewego ucha, bębny naprzeciwko… Wszystko (jak zawsze) po to, by dźwięk słyszeć w większym stopniu ze sceny, niż z frontów. Takie okoliczności powodują zwykle marginalizację wokalu – na której mi zresztą w 99% przypadków zależy – lecz nie tym razem; więc troszkę się obawiałem… Nie było o co. Pisząc bez ogródek – to najlepiej nagłośniony koncert jaki słyszałem w Zamku od czasu Rimbaud (2016): bas konkretny, okrągły, szeroki, głośny, drgający przyjemnie w okolicach żołądka i dominujący w miksie, a jednocześnie… NICZEGO nie przykrywający. Wiolonczela czytelna i obecna pośród innych instrumentów o tyle, o ile Pani Bożena sobie w danej życzyła: niekiedy niemal całkowicie rozpuszczona, czasem troszkę z boku, czasem na równi z gitarą, a momentami bezpardonowo na froncie. Bębny i talerze idealnie „w środku”, gitara wyrazista, przystająca, a głos? Wbity w muzykę niczym gwóźdź w deskę, w każdym słowie – pod względem realizacji – wykaligrafowany.

Zaprezentowany repertuar dzielę prosto: na ciemniejszy i jaśniejszy; stając stanowczo po stronie melancholii, samotności, frustracji i zadumy, a wpuszczane weń rozluźnienia (Konstytucje, Paragwaj, Ramydada czy Rower) uważam za zbędne, bo znienacka rozpraszające spójną (dynamicznie wystarczająco zróżnicowaną), szaro-siną atmosferę. Przechodząc natomiast do grania sensu stricto chyba dobrze byłoby dokonać porównania z występem sprzed 5 lat. Pierwsza zmiana dotyczy gitarzysty: poprzednik, Damian Pielka, miał od Bartosza Straburzyńskiego więcej energii, pewniejszą artykulację, dysponował też naddatkiem inwencji, ale… czy to dobrze? Wielokrotnie nachodziła mnie dalej idąca wątpliwość, tj: czy ten skład w ogóle potrzebuje gitary? Otóż, moim zdaniem – odpowiadam na pierwsze i drugie pytanie – nie. Dlatego oszczędny, mniej wyrywny, ciut cichszy, muzyk, okazał się bardziej pożyteczny. Druga sprawa, że podobnego brzmienia – jak to z 2014 roku – już bym teraz, bez skrzywienia twarzy, nie przełknął. Cała używana przez Damiana Pielką elektronika wyjaławiała instrument z wrodzonego, chropowatego ciepła, zakłócając bezpośrednią relację drewna, strun i przetworników ze wzmacniaczem, co dobrze słychać na Najmniejszym koncercie świata. Oczywiście, ktoś mnie pewnie z ironią w głosie zapyta: „niby kiedy muzyka Lecha Janerki była wolna od zimnego rysu lat ‘80?”. Nie wiem. Może nigdy. Tym roślejsza radość, że przez 85% koncertu gitara pozostała bliska swej naturze, a odcisk quasi nowofalowego chłodu powracał wyłącznie wtedy, gdy miejsce pudłowego Telecastera zajmował Strat, czyli z rzadka. Problem miewałem z solówkami i ich osobnością wobec wszystkiego co je poprzedzało i co po nich następowało.

Kolejny ciekawy wyimek to gra Michała Mioduszewskiego: równa, zdyscyplinowana, trochę nawet metronomowa (acz nie kanciata) i nie tak charakterystyczna, jak bym sobie za zwyczaj życzył; a na przekór domniemanym utyskiwaniom… skuteczna i dla całości pożądana. Dlaczego? Myślę, że podstawową wartością jest jego niezgoda na tryb „maszyny perkusyjnej”. Nieprzerwanie, nad wszystkimi innymi składnikami, górę brały: zaangażowanie, czujność i aktywny kontakt, budujące ŻYWOŚĆ. Właśnie – żywość jako aspekt główny – warto z tego zagadnienia uczynić pomost, by przejść po nim do capo di tutti capi.

Choć sił ma nieco mniej niż 5 lat temu, to ich ubytek wcale nie rozrzedza i nie zmiękcza muzyki. Jak to możliwe? Otóż Lech Janerka – uporczywie i przewlekle – dawał z siebie więcej niż nakazywałby pragmatyczny rachunek zysków i strat, a taki rodzaj autoeksploatacji to poważna broń, przydająca muzyce: ciężaru gatunkowego, sensu, wzbudzająca przy tym głęboki szacunek. Jeśli chodzi o „basowanie”, lider nadal ma pewny chwyt, wigor i dozę artykulacyjnej plastyczności, a wokalnie nie unika ryzyka – raz wyjdzie mu pełne ryknięcie, innym razem pęknie w locie tamto czy owamto, ale to w każdym przypadku jest COŚ.

Po około 80 minutach głos i ręce dotknęło dyskretne, lecz trwałe, zachwianie (wynikające, zapewne, ze zmęczenia), a wyżej naszkicowane nastawienie – przez kolejne 3 kwadranse (!) – … ani drgnęło. Osiągnięty rezultat jest wymowny, moim zdaniem, takimi koncertami Lech Janerka UPOKARZA przeważającą część równoletnich (i nie tylko) kolegów po fachu, których tendencje, powiedzmy najogólniej „żwawościowe”, zeszły dawno na psy. Zarówno wykonawczy sznyt jak i opisana wyżej postawa zdają się wyrastać z pnia McCartneyowskiego, wszak sir Paul – na żywo – również nie stroni od brania swych ograniczeń za rogi. Wypowiadając te słowa stąpam po pękającym lodzie, ale ta paralela mnie tak dręczy, że ją – dla spokoju ducha – chociaż zamarkuję.

No i Pani Bożena… niby wszystkich dziś pochwaliłem, jednak to ona zrobiła na mnie największe wrażenie, kilka razy otworzyłem szerzej oczy i wstrzymałem oddech. Ma w palcach: ciśnienie, zapalczywość i stanowczość, które do spółki z metaliczną barwą wiolonczeli, tworzą, chyba unikalną, ostrość. Nieważne czy kreuje minorowy nastrój długimi, wolnymi, frazami; wyszarpuje riffy, czy klei się soczyście do basu lub gitary – zachowuje, swoiście nieustępliwy, wyraz.

Jak widać Lech Janerka et consortes – wciąż – ani myślą strzelać cienkim śrutem.

Pomoc redakcyjna: Witek Zimowski.
Fotografia: BW Pictures.

2 komentarze Dodaj własny

  1. Panodespresso pisze:

    Ostatni koncert Lecha J. przydarzył mi się w Lolku albo Bolku na Polach Mokotowskich chyba w 2019 choć mógł to być 2018. Lech już nie nastolatek a ze sceny niosła się iście młodzieńcza punkrockowa energia. Szaleńczo to dobre było .

    1. Maciej Geming pisze:

      Przepraszam za tak niewiarygodne opóźnienie, ale free music stop od dawna istnieje już tylko jako archiwum much działań dawnych i wszystko co aktualne dzieje się na stronie zesluchu.pl więc tutaj zaglądam rzadko… ale tak! Pełna zgoda 🙂

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s