Podszedłem do tej płyty pierwszego stycznia, około południa. Byłem trochę zmięty, nieco rozkojarzony, a ona przekształciła ten stan w coś co nazwałbym za tytułem jednego z utworów SBB całkiem spokojnym zmęczeniem. Wielka przyjemność, ale nie rozrywka. O tyle szczególna, że przez swą nietrywialność i jakość nie daje traktować się lekko i niezobowiązująco, pozostając też wolną od jakichkolwiek śladów miałkości, choć można by ją o to a priori podejrzewać. Z dwóch przynajmniej powodów: czystego rejestru saksofonu altowego oraz obecności melodii. Często na te elementy reaguję niczym na kocią sierść*, a tutaj NIE. Od razu przyszły mi do głowy słowa Sławka Janickiego: Wiesz, jeździłem na Jazz Jamboree, siedziałem w pierwszym rzędzie i słuchałem ich – nieważne co grali. Z nich wypływała jakaś tajemnicza moc, której nie umiałem nazwać. Czułem, że oni wiedzą jak grać, a ten cały kurwa polski establishment jazzowy dookoła nie wiedział jak grać. I faktycznie, szybko pomyślałem to samo – oni wiedzą jak grać: unisona trąbka/saks nie mają w sobie za grosz, bardzo częstej, karykatury; nikt (!) nie gra za dużo; zdecydowanie mamy do czynienia z jazzem, a nie cechują go ani salonowe nadęcie, ani akademickie zamknięcie; z opisu wynika, że to kompozycje, a… brzmią jak płynne improwizacje. Wspomnianą płynność również utrzymano w okolicznościach dla niej nietypowych, bo pomiędzy dźwiękami od początku do końca spore szpary, czasem cisza, perkusista talerze i bębny ma generalnie krótkie, zmian dużo, a dzięki pewnej wstrzemięźliwości i pulsowi wszystko się niespiesznie, ale wyraziście PORUSZA. Coś jest też na rzeczy z okładkową oceanicznością, bo muzyka OKRYWA percepcję, można w niej zanurkować i efekt orzeźwienia występuje nie raz.
Wojtek Kurek powiedział niedawno: irytuje mnie konkretny nastrój, który dyktują ściśle zaaranżowane kompozycje, nie do końca chcę się temu poddawać i traktuję to jako ofensywne zagranie. Na podobne faule nikt tu sobie nie pozwala, a delikatnym dramatyzmem powiewa jedynie w Matsutake, co zresztą zrujnowało moją wstępną wątpliwość pt. „może jeden utwór za dużo?”. Chcę także mocno podkreślić, że – z wielkim zyskiem dla albumu – swoje znamię pozostawiło… pomieszczenie, dzięki czemu pauzy nie są głuche. W ogóle doskonale uchwycono naturalną dynamikę instrumentów: perkusja i kontrabas co chwilę robią albo krok do przodu, albo do tyłu, w zależności od uzyskiwanej intensywności. Ucho wciąż podgrzewa ciepła, pełna, dźwięczność akustycznych instrumentów. Summa summarum osiągnięto, paradoksalny, rozmach ascetycznych subtelności, jak choćby bulgocząca w trąbce ślina (?).
Łatwo mi sobie wyobrazić, że ktoś mądry, po wysłuchaniu 3 utworów powie, że to dość tradycyjna muzyka. OK, jeden szkopuł jednak trudno usunąć – gdyby użyć do opisu First Nature muzykologicznych narzędzi i określeń, to mógłbym identyczne słowa bez kłopotu przypiąć do wykonawców, z których koncertów w ostatnich latach wychodziłem po kwadransie lub dwóch, co wtedy? A różnica jest – nie waham się napisać – przepastna.
* jestem na nią uczulony: skóra mnie swędzi, łzawię i mam poważne kłopoty z oddychaniem.
Tomasz Dąbrowski – trąbka, Aven Dam Meinild – saksofon altowy, Richard Andersson – kontrabas, Peter Brunn – perkusja, Henrik Holst – inżynier dźwięku, Łukasz Borowicki – mix, mastering.