W rozmowie z Raphaelem Rogińskim w pewnej chwili powiedziałem „ciekawe, że wspomniałeś o 4 dniach. Byłem 4 dni na trasie jako road manager i 2 tygodnie dochodziłem do siebie…” W pewien sposób, właśnie wracam do tych chwil – to pierwszy z czterech wywiadów, które wówczas powstały.
Był ostatnią osobą jaką zobaczyłem przed zaśnięciem (pomiędzy 4 a 5 nad ranem) i pierwszą spotkaną po przebudzeniu. Musiałem jakoś wrócić do żywych, więc natychmiast wskoczyłem do jeziora, a gdy z niego wyszedłem usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy gadać. Po 40 minutach zrobiliśmy się głodni, więc kontynuowaliśmy w stołówce – było ciepło i mieliśmy sporo czasu…
Rozmowa z Gerrym Jablonskim / 24.06.2017 / OW WRATISLAVIA, Radzyń
Chciałem się trochę cofnąć w czasie i zapytać o solowe występy. Czym one dla ciebie były, jak wpłynęły na twoją obecną grę i na ile są czymś innym, albo tym samym, co koncerty z zespołem?
Nie będzie łatwo (śmiech). No dobrze. Okres solowego, akustycznego grania to – tak myślę, choć nie jestem do końca pewien i trochę strzelam – jakaś przegrana i zagubienie. Odbicie w bok. Grałem z różnymi ludźmi przez wiele lat i po drodze wychodziły różne sytuacje, których miałem dość. Miałem dość zespołów i wszystkiego co się z nimi wiąże, a wciąż chciałem grać i komponować. Pewną podstawą była dla mnie wówczas muzyka Johna Martina, Richarda Thompsona czy Paula Brady’ego, więc pojawiały się elementy ludowe, jazzowe i oczywiście, rockowe. Owocem tego czasu był album Man Who Lost The Moon – całkowicie akustyczny, gdzie gram również na bębnach i perkusjonaliach. Chciałem i próbowałem być nowatorski i kiedy teraz o tym myślę, to chyba nawet trochę za bardzo… Nie znałem wówczas nikogo w Szkocji, kto robiłby podobne rzeczy – używałem takich narzędzi jak octaver, loop stacji, a dzięki whammy mogłem obniżać, podwyższać, zmieniać dźwięk, tworzyć nietypowe harmonie. Z samą gitarą akustyczną mogłem grać prawie jak zespół: bawić się w tapping i grać jedną linię, zapętlać ją, zapętlać akordy czy całe struktury… Ciągle coś odkrywałem. Zdarzało mi się robić mało poważne rzeczy, nie grałem też zbyt wielu coverów, a jeśli już po coś sięgałem to w taki sposób, by ludzie zorientowali się późno, albo prawie wcale, co to w ogóle jest. Tak było chociażby z akustyczną wersją Stairway To Heaven, gdzie tylko początek i koniec były zaczerpnięte z oryginału, a w środku wszystko psułem (śmiech). Na tym wyrosło Anybody i niedługo potem powstał też Black Rain. Niestety musiałem jakoś zarabiać i mimo że zdarzały mi się koncerty w dobrych miejscach, na dużych festiwalach, to grałem też – dosłownie – w każdej dziurze jaką tylko możesz sobie wyobrazić, a przede wszystkim w takich gdzie oczekują od ciebie dobrze znanych, cudzych utworów… A nie tego chciałem. Trwało to wszystko 7 lat i myślę, ze to wystarczająco długo. Ale właśnie! Wracając do pytania – to co było najważniejsze i wciąż trwa, to to, że te wszystkie doświadczenia bardzo odcisnęły się na mojej grze. Gdy grałem akustycznie, to robiłem to po prostu najlepiej jak umiałem i nie zastanawiałem się nad tym, ale nieco później okazało się, że nietypowo podchodzę do całego zagadnienia. Znałem kilku klasycznych gitarzystów, którzy grając na gitarze akustycznej mają tę piękną, delikatną frazę… A ja nie! Zdecydowanie nie byłem delikatny! Przeciwnie, to było brutalne wyrzucanie dźwięku w każdym dostępnym kierunku (śmiech). Może przez to też w jakiś sposób oryginalne? Zacząłem więc grać inaczej i jak już okrzepłem na dobre w tej sytuacji, to zadzwonił Dave [Innes]. Znów miałem zespół i musiałem się – kurwa mać – na nowo uczyć grać na elektrycznym sprzęcie…
O! I to jest kolejny wielki temat. Czyli dla ciebie gitara elektryczna i akustyczna to dwie inne historie?
Oj tak. Zdecydowanie!
Gdzie leżą różnice?
Jest ich naprawdę bardzo wiele i nawet nie wiem od czego zacząć… Jeśli chodzi o bieganie po gryfie, jest znacznie trudniej i trzeba nad tym sporo pracować. Struny są cięższe więc brzęczą i wrzynają się w palce. Minie sporo czasu zanim zagrasz z mocą. Ja wtedy zacząłem używać palców drugiej ręki do wydobywania określonych dźwięków, stosowałem różne techniki, jak bounce czy tapping. I kiedy w końcu wróciłem do gitary elektrycznej… zabrzmiałem jak gówno. Jeśli wrócisz do naszych pierwszych dwóch płyt, to możesz usłyszeć, że dopiero próbuję się w tym odnaleźć, zwłaszcza na pierwszym albumie. Na drugim w sumie też… dopiero na Twist of Fate poczułem się swobodniej i udało mi się uporządkować brzmienie. Zapomniałem co jest w gitarze elektrycznej najważniejsze. Otóż – uwaga – wzmacniacz. Gitara, wzmacniacz i efekty to skomplikowana sprawa i uderzenie musi być inne. Jeśli grasz z niekontrolowaną intensywnością możesz choćby pozrywać struny i to przydarzyło mi się wielokrotnie (śmiech), więc twój dotyk musi byś zajebiście delikatny, a jednocześnie precyzyjny. Ale pozostaje jeszcze to podłączenie do wzmacniacza, a dokładniej linia gitara – wzmacniacz i przestrzeń, która je dzieli. Musisz mieć pod kontrolą właśnie to powietrze między gitarą a paczką. Jeśli o tym zapominasz, to pojawią się kłopoty i ze mną na początku tak właśnie było. Dobrze się stało, że gdy zaczęliśmy grać z chłopakami to próbowałem grać kostką i w ogóle mi nie wyszło (śmiech).
Wciąż jej nie używasz…
No właśnie. Nie używam i bardzo się z tego cieszę. Właśnie dlatego chwyciłem za Gibsona – ma bardziej akustyczny kształt i mogłem się do niego łatwiej przyzwyczaić. Przetworniki są oddzielone od siebie i jest takie miejsce w środku, które możesz chwycić i odlecieć. Dlatego wybrałem Les Paula choć tak naprawdę, to nie była moja ulubiona gitara. Wcześniej, przez dwadzieścia lat – wtedy kiedy mnie jeszcze nie znałeś – byłem gościem ze Stratem, a że te gitary łączy zarazem miłość i nienawiść, to znałem je obydwie.
Mówiłeś o sposobie grania. Wczoraj wspomniałeś, że ważny jest sposób w jaki uderzasz w struny…
Chodzi ci o wspomaganie gry ciałem?
Tak. Co ci to ci daje? Na koncercie wyglądasz jakbyś walczył z instrumentem.
Bo to koń. Gitara jest jak koń – wspaniały, biały rumak, który do tej pory biegał na wolności, a ty musisz na tego gnoja wskoczyć i spróbować go ujarzmić, by niósł ciebie tam gdzie chcesz. I to kurwa nie jest łatwe, ale czasem wydaje się, że niektórym przychodzi to bez wysiłku. Dlatego zawsze kochałem Erica Claptona. Właśnie dlatego on jest bogiem – jest taki spokojny, nie spieszy się, nie biegnie do pointy tak, że czasem można tę pointę przeoczyć! Gra delikatną i piękną frazę i w mgnieniu oka przechodzi do szaleństwa i myślisz sobie: co jest do cholery? A potem przestaje grać! I zaczyna inną melodię. Jego gra jest boska, nieskalana. Nie jest najlepszym gitarzystą na świecie, ale dociera do ciebie nawet jeśli nie jesteś jego fanem. Jeśli zobaczysz właściwy koncert to wszystko stanie się jasne. I wiesz, ludzie go krytykują, że jest za wolny, nie umie zagrać tego czy tamtego, a to wszystko bzdury! Jedno z moich ulubionych DVD to koncert Steva Winwooda i Erica Claptona i on tam gra genialnie. I nie ma żadnej różnicy między rokiem 1969 a 2011…
To jak bardzo wiedza i wpływ innych muzyków pomaga w znalezieniu własnego brzmienia a na ile przeszkadza?
W zespole wszystko wygląda inaczej, więc ten aspekt może zostawmy, powiem tylko za siebie – co dzień ćwiczę więcej niż kiedy byłem młodszy i więcej nauczyłem się przez ostatni miesiąc niż przez cztery ostatnie lata razem wzięte. Jak to możliwe? Sam nie wiem. Tak jakbym w końcu zrozumiał jak gram, co właściwie robię z instrumentem i kim jestem. Jestem z tego zadowolony i nieważne czy komuś wydaje się to dziwne czy nie. To jestem ja. Tak gram. A to co się zmieniło to to że teraz słucham wszystkiego – bardziej rozumiem bębny, bas, nawet harmonijkę i budowę harmonii wokalnych. Jestem teraz bardziej skoncentrowany niż kiedykolwiek wcześniej i lepiej mi idzie granie akordami. Akordy to pierdolona podstawa. Myślisz, że każdy normalny człowiek o tym wie, ale gdybym teraz spotkał siebie sprzed lat, tego dzieciaka, to trzepnąłbym się w to jebane ucho i powiedział: „ucz się akordów, ucz się akordów”. Tego jak są ułożone, co do siebie pasuje, jakie akordy grać jeden po drugim bla bla bla. A potem wybierz te dźwięki, które brzmią najwyraźniej w każdym akordzie, żeby ułożyć linię, którą będziesz grać i zanim się obejrzysz będziesz… grał melodiami pełnymi dźwięków, czasem z błędami, ale mimo wszystko pod kontrolą. Teraz to wiem, ale już jest kurwa za późno. Jak byłem młody chciałem grać całym ciałem i dźwięk… Kiedyś zobaczyłem też jak Pete Townshend przytrzymuje dźwięk uderzając w gryf kolanem, ale tak naprawdę chodzi przede wszystkim o Jimmiego Hendrixa i koncert z Barkley, a dokładnie piosenkę Johnny Be Good, to całe solo jest kurwa świetne – bo to Jimmi – ale jest taki moment, który mnie rozwala za każdym razem – kiedy używa whammy i całego swojego ciała, ramion, wykrzywia się zwierzęco i whammy gra to woowoowoowoo – ten jeden moment był tak wspaniały… i to jego ciało wydobyło ten dźwięk, tak chciałem grać. Odpowiadając bezpośrednio na pytanie – czasem się zastanawiam, jak powstał mój własny styl grania i trudno mi powiedzieć. Czasem gram coś tak sobie, wychodzi z tego coś, co wiem, że chciałbym zagrać i wiem, że to nie jest tak do końca moje własne, ale to, co sprawia, że jednak jest, to świadomość, że to spierdolę, bo wiem, że nie jestem Jeffem Beckiem, Richardem Thompsonem czy Alvinem Lee. Wiem, że to będzie popierdolona wersja muzyki tych wszystkich gości i ta popierdolona wersja to właśnie jestem ja. Piękno tej sytuacji, o którą trzeba powalczyć, kryje się w tym, że stwierdzasz „Cóż, Ericem Claptonem nigdy nie będę ale biorę to, co jest, bo taki jestem ja”.
A wobec tego grasz bardziej do wewnątrz czy na zewnątrz? Ważniejszy jest kontakt z tym co wokół ciebie czy z samym sobą? Jak to jest gdy grasz solo, a jak w zespole?
Tu jest różnica…grając akustycznie, uważałem, że nie jest to najlepsze, więc chcąc to jakoś uzupełnić otworzyłem się na nowe pomysły jeśli chodzi o śpiew. Wiele się wtedy nauczyłem. A jeśli chodzi o granie na gitarze tak ogólnie, to jest takie powiedzenie Carlosa Santany, które pamiętam, że gdy je pierwszy raz przeczytałem, to myślałem sobie, że wiesz: „stary, dobry Carlos, świrujący hipis, gada bzdury”, ale zrozumiałem je później, gdy grałem z moim pierwszym bluesowym zespołem, a to zdanie brzmiało tak: „dźwięk, który grasz musi być jak pocisk przecinający papier”. Nie mogłem zrozumieć o co mu kurwa chodzi, a teraz myślę, że musisz wziąć razem wszystko to co się dzieje w danej chwili – masz kilku chłopaków, którzy grają dobrze i mają z tego wiele radości, masz mnóstwo ludzi przed sobą i masz nadzieję że podoba im się to, co robisz, pewnie komuś tam nie, ktoś tam stoi z tyłu i narzeka, a ty musisz to na serio chwycić, mocno złapać ten moment. I mój główny cel jest taki: zagram dźwięk albo kilka dźwięków, wyceluję je prosto w ciebie i trafię…
Tych z tyłu też?
Tych z tyłu, przodu, jakoś musisz trafić we wszystkich.
Czyli bardziej na zewnątrz…
Tak. Oczywiście, jeśli cały czas jesteś nakierowany na siebie, to równie dobrze możesz sobie pograć w domu. Ja się nigdy nie potrafiłem zintegrować z ludźmi i najprawdopodobniej wychodziłem na jakiegoś chuja, może samotnika, czy coś w tym stylu. Moją jedyną normalnością była gra na gitarze i to jest prawda o mnie. Robię to od lat i w taki sposób łączę się z ludźmi. To jest podstawa – masz swoją muzykę, piszesz ją, uczysz się grać najlepiej jak potrafisz. Zbierasz kilku chłopaków którzy chcą iść tą samą drogą, masz publiczność. I musisz im to dać wprost, dać wszystko – całe serce i duszę. Tak właśnie działa muzyka i tak powinna działać. Muzyka zwłaszcza w obecnych czasach, powinna mieć znaczenie. Masz taką różnorodną grupę: białego Amerykanina, Afroamerykanina, Chińczyka, Polaka, Norwega, kogoś ze Szkocji, Anglii… zbierasz ich wokół stołu i wszyscy słuchacie… to nie musi być coś nadzwyczajnego, wystarczy, że jest w tym znaczenie i jakaś zawartość. Ja naprawdę chcę dotrzeć do czyjegoś serca, jeśli tylko mogę. Jeśli mogę sprawić, że ktoś płacze, to jestem szczęśliwy.
Czy muzyka jest dla ciebie językiem?
Muzyka powinna wyrażać to wszystko naraz, ale chyba jeszcze nie do końca ją rozumiemy. Używamy dźwięku by niszczyć – słyszałem, że można wykorzystać niektóre częstotliwości żeby kogoś zupełnie rozpierdolić, nawet zabić… Czemu więc nie moglibyśmy jej używać do czegoś dobrego? Dla ludzi? Żeby się porozumieć, nie być gnojami i nie wysadzać się wzajemnie? Tak uważam… może odrobinę za dużo w tym polityki, sorry.
Spoko. Wspomniałeś o drodze – czy bycie w trasie daje ci coś nowego, dodatkowego? A może zupełnie nie?
Dla mnie odpowiedź jest jasna: kocham grać na gitarze. Kocham grać w zespole, na koncertach, ale nienawidzę podróżować. Nienawidzę samolotów, samochodów, pokonywania pierdolonych kilometrów po to żeby zagrać koncert. Cieszę się z grania, ale też jedzenia i spotkań z ludźmi! A jednocześnie nie znoszę być daleko od domu, bo tęsknię za żoną i psami i nie zrozum mnie źle – kocham swoją muzykę i to co staramy się robić, kocham muzykę tak w ogóle, ale dla mnie nie jest ona wszystkim. Przyjaźń to duża sprawa i podstawą jest mieć kogoś, kogo się kocha. Jeśli tego nie masz, to kurwa nie masz tego uczucia że osiągnąłeś wszystko, jesteś tylko cieniem, jakimiś pogubionymi pragnieniami.
To, co powiedziałeś o żonie i psach łączy się dla mnie z tym, jak bardzo osobiste są twoje teksty. Wydaje mi się, że każdy tekst mówi o tobie…
Niezupełnie, tylko niektóre. Potrafię pisać o różnych sprawach nie dotykających mnie emocjonalnie. Wiesz, tekst do Heavy Water nie ma ze mną nic wspólnego, po prostu opowiada o tym, jak piętrzą się nieszczęścia, jak domino…
Faktycznie.
A te emocjonalne sprawy… im starszy jestem, tym mniej mam uczuć, którymi się martwię, bo osiągnąłem ten moment kiedy mówię sobie: „jebać to! Kogo to obchodzi!”. Zapomniałem już jak się pisze smutne piosenki, bo mam już wszystko gdzieś i po prostu jestem szczęśliwy. Myślę sobie, że to poczucie zadowolenia nie jest takie interesujące, ale lubię tak grać, to mi sprawia przyjemność. Moja żona często się ze mnie śmieje, bo jak coś oglądam w telewizji – nawet nie musi być to jakiś mocny film, może być i Toy Story – to płaczę. Dużo płaczę i wiesz co? Lubię to.
Czy z tego powodu niektórych piosenek już nie chcesz grać?
Mówisz pewnie o I Confess?
Tak, bo to jedna z moich ulubionych kompozycji…
Moich też, ale już nie odnoszę się do siebie z taką nienawiścią, więc ciężko mi przychodzi granie jej. To jest smutna piosenka i to nie w takim dobrym znaczeniu, tylko właśnie takim gorszym. Mam trochę takie odczucia: „stary, weź się w garść! Nie jest z tobą tak źle!”. Rozumiesz?
Tak.
Trochę mnie ta piosenka zawstydza, bo się w niej nad sobą użalam… jakby całe moje życie było gównem… A teraz wcale tak nie czuję. Trochę się to łączy z Davem, ale przede wszystkim ta piosenka jest o tym, że uważam że jestem chujem. A już nie jestem. Wiesz, mogę nim być i kiedyś byłem, ale już nie jestem.
To byłoby cudowne zakończenie, ale żal mi kończyć. Trochę zmienię grunt – od czego zależy ilość improwizacji na koncertach i dlaczego lubisz jam session? Pytam, bo ja ich nie znoszę!
Improwizacje w zespole… to nie jest tak, że zupełnie odlatujemy, bo jednak jest jakaś struktura…
Tak, ale czasem te formy się poważnie otwierają.
Zwykle w środku utworu, niektóre piosenki bardzo lubię tak rozciągać, bo to jest świetna zabawa, a jeśli potrafisz wymyślać, to może być jak… To się na przykład dzieje w Black Rain…
Albo High On You…
High On You było tak wymyślone od samego początku (śmiech). Najbardziej interesujące są te utwory, w których nagle robisz coś zupełnie innego, jak wczoraj w Angel of Love. Zawsze gram tę piosenkę ze względu na solówkę – cały ten utwór w sumie powstał dla tego solo. Bardzo je lubię i zawsze je gram. Potem Piotr wchodzi ze swoją partią, a potem gram co tylko przyjdzie mi na myśl, więc wczoraj przeszły ze dwa czy trzy dobre pomysły. A dobrze się improwizuje wtedy, gdy nie muszę się martwić. Wtedy wiem, że wszystko się uda – Lewis nie zawiedzie, Grigor będzie gdzie powinien, Piotr też – żadnych zmartwień.
I wtedy cały koncert jest dobry?
Jeśli jesteś rozluźniony… tak. Myślę, że nie da się przesadzić ze spokojem, bo przyznam ci się, że na początku koncertu, to ja sram ze strachu! Przez pierwsze dziesięć minut jestem spięty, a potem już jest OK. Tak na poważnie, to nie mam o co się martwić bo reszta chłopaków albo czuje się tak samo, albo się nie przejmuje i jak masz takie wsparcie, to możesz robić, co tylko chcesz. I jeśli musisz jakoś im dać do zrozumienia, że coś się wydarzy, to trzeba to zrobić w wyrazisty sposób. A co do jam sessions… lubię je głownie dlatego, że stawiają cię w dziwnych sytuacjach i stajesz się lepszym muzykiem w ogóle o tym nie myśląc. Bo jeśli masz basistę i bębniarza, którzy rozumieją to, co grasz, ale sami tak nie potrafią, to musisz zagrać coś takiego, co sprawi, że wszyscy będziecie grać razem, inaczej wszyscy wyjdziecie na złamasów (śmiech).
Szczerze powiedziane!
No i jest jeszcze druga strona jam sessions – czyli zajebiście dobrzy muzycy i ty grasz z nimi więc musisz się zebrać i dać sobie radę. Mój tata zawsze mawiał: „zagrasz w końcu jakąś piosenkę?”. I miał na myśli granie akordów, linii basu i melodii tak jak Chet Atkins. Tworzył całość. Kolejnym takim przykładem jest Steve Howe, któremu wiele rzeczy wychodziło jakby przypadkowo. I tak właśnie powinno się grać na gitarze.
To co w sumie jest najważniejsze?
Przekaz emocji danej osoby. To właśnie to dociera i rozpala wyobraźnię. To jest ważne.
To jednak jest właściwe zakończenie rozmowy.
Ja tam bym został przy chuju (śmiech).
Zdjęcia: Lesław Kopecki