POTRZEBNY SMUTEK (rozmowa z Grigorem Leslie)

dnia

nawordpressa1.pngnawordpress2.png

16507820_728672913966204_4506831599381498756_n.jpg

Zastanawiałem się dziś dłuższą chwilę i naprawdę nie mogłem sobie przypomnieć nawet jednego takiego momentu, podczas podczas naszych rozmów o muzyce, żebyśmy się w czymkolwiek nie zgodzili. Dotyczy to również skrajnych sytuacji, jak choćby tej kiedy mu powiedziałem, że instrument, który ledwo co sobie kupił (zdecydowanie nie najtańszy) brzmi znacznie gorzej niż poprzednik. Tak samo było kiedy krytykowałem ich studyjne produkcje, czy wspominałem który koncert i dlaczego, poszedł dobrze lub źle. 

Może dlatego poniższa wymiana zdań miała w sobie coś dziwnego. Gdy skończyliśmy, pomyślałem, że nie pamiętam z tego nic, a on jakby czytając mi w myślach dodał „wiesz co? Zupełnie nie wiem o czym mówiłem”.

Rozmowa z Grigorem Leslie / 24.06.2017 / OW WRATISLAVIA, Radzyń

Pierwsze pytanie, które zadałem Lewisowi dotyczyło tego, że gra bardziej z gitarą niż z basem, a ciebie chciałbym zapytać o to, czy jest to jakaś dodatkowa trudność? A może odwrotnie, jest to w jakiś sposób inspirujące?

To prawda. Lewis od początku bardziej słuchał Gerry’ego. Gdy zaczęliśmy ze sobą grać po tym jak Dave odszedł, okazało się, że to dla mnie duży problem, ale w końcu się zgraliśmy, więc teraz po prostu gram linie basu i nie słucham bębnów tak bardzo jak wcześniej. Gram bardziej w stronę Gerrego i Piotra więc powstała muzycznie nowa i rzadko spotykana sytuacja, bo ten klasyczny podział się zatarł i sekcja rytmiczna – w jakiś niewytłumaczalny sposób – daje sobie radę. Kiedy słucham nagrań, to stwierdzam, że to działa. Jednak zrośliśmy się ze sobą, mimo że nie pracowaliśmy nad tym jakoś specjalnie, po prostu pozwoliliśmy, by sytuacja sama się rozwijała podczas koncertów… Nie wiem dokąd to nas zaprowadzi, ale wciąż dojrzewamy, a Lewis zaczął nawet grać trochę więcej ze mną i czasem groovimy.

Czy ty wobec tego grasz bardziej na zewnątrz czy do wewnątrz? Czy ważniejsze jest by mieć kontakt ze sobą i grać własną historię, czy mieć kontakt z tym co się wydarza dookoła?

Gdy gram koncerty jazzowe, bas pełni swoją podstawową funkcję, czyli jest częścią sekcji. W tym zespole – z powodów o których przed momentem mówiliśmy – staram się nie wykonywać żadnych skomplikowanych ruchów, grać prosto i mało, bo Gerry i Piotr grają bardzo gęsto. Jeśli zacząłbym coś jeszcze wymyślać wchodziłbym im w drogę. Czasem to się zmienia, gdy na przykład poprowadzę harmonię, ale generalnie uprościłem grę i w ogóle im jestem starszy, tym mniej gram. Przede wszystkim skupiam się na budowaniu podstawy, która jest nawet bardziej wyczuwalna niż słyszalna. Czasem widzę, że wśród publiczności ktoś ewidentnie słucha basu, pewnie jakiś basista (śmiech), ale nie zależy mi na tym by mój instrument był szczególnie wyeksponowany. Ja jestem od tego żeby utwór dobrze brzmiał – to jest najważniejsze. Bas nie powinien funkcjonować w oderwaniu od reszty, dlatego ludzie nie powinni słyszeć go tak wyraźnie. Uważam, że bas i bębny powinny brzmieć jak jeden instrument.

Wcześniej użyłeś słowa “wymyślać” – jaka jest relacja między intelektem, a emocjami w twojej grze?

To wszystko są emocje i nie może być inaczej. Zasada numer jeden dla grania muzyki na każdym instrumencie, a dla basu szczególnie, brzmi: nie myśleć. Jak tylko zaczniesz myśleć przeszkodzisz piosence, ale jednocześnie musisz być skupiony… to jest prawie jak zen. Musisz oczyścić umysł, bo jak tylko zaczniesz myśleć to wszystko się posypie. Nie mogę i nie chcę tego robić. Umysł musisz zostawić z tyłu.

A co ma większy wpływ na to jak muzyka oddziałuje? Co się gra czy jak się gra?

JAK. Musi być energia i moc.

Nieważne co się gra?

Nieważne.

To muzyka jest jedna czy jest wiele rodzajów muzyki?

Muzyka jest jedna, a rodzaje muzyki są dwa: dobra i zła. Wiesz, ja nie lubię podziału na style i nie znoszę gdy ktoś pyta o moją ulubioną piosenkę. Nie mam na to odpowiedzi! Jaki jest twój ulubiony zespół? Nie mam pojęcia! Nie wiem. Kocham wiele zespołów, kocham… prawie każdy zespół! Istnieje muzyka, której nie mogę słuchać i na kilometr potrafię wyczuć, że jest gówniana. Nic w niej nie ma – ani emocji, ani energii, ani przekazu. Radio jest nią przepełnione.

A jaki jest sposób na odnalezienie swojej barwy i czy szukanie i znalezienie jej to proces w którym możesz wyznaczyć jakieś kroki milowe?

Oczywiście musisz ćwiczyć, biegać po skalach i walczyć z tym, ale można ćwiczyć za dużo. Znałem wielu muzyków którzy byli technicznie doskonali, mogli zagrać wszystko o co poprosiłeś i brzmieli jak na płycie. To nie miało sensu, bo oni nie grali z wnętrza, tylko próbowali brzmieć jak ktoś inny. Oczywiście musisz się kimś inspirować, więc jest wielu muzyków, których kocham i słyszę, że ukradłem im niejedną zagrywkę, ale to wszystko jestem ja, niezależnie od instrumentu za jaki chwycę i dokładnie tak samo jest z każdym z nas.

Czy taki wpływ innych muzyków może być zatem problemem?

Może być. Zresztą, ja nie lubię słuchać muzyki przez cały czas. Muszę mieć wiele momentów w ciągu dnia, kiedy na zewnątrz nic nie gra. Potrzebuję ciszy w głowie i tam znajduję swoje brzmienie, bo muzyka jest w mojej głowie. Muzyka jest zawsze wokół mnie, bo płynie z mojego umysłu, ale jeśli słucham za dużo innych, to oni wchodzą w drogę mojemu wewnętrznemu głosowi.

A czym jest dla ciebie dobry koncert i jak się czujesz gdy taki koncert grasz?

Na najlepszych koncertach jestem właśnie tylko w swojej głowie i nie wiem nawet, że obok jest publiczność. To jest trans. Każda muzyka jest rodzajem transu i to tak jak Afrykanie stukający w pierdolony pieniek drewnianym kijkiem – ty też grasz ten sam beat przez godzinę, prosty beat w kółko ten sam i wpadasz w ten stan. Podłączasz się do jakiejś planety i takie są najlepsze koncerty.

Czy czegoś w muzyce nie wolno?

To, czego nie chcę robić to być powtarzalnym, a blues jest nieznośny pod tym względem. Mogę grać wciąż tę samą linię dumpty dumpty i bluesowy numer zabrzmi dobrze… To nudne! W tym nic nie ma. Ja chce słyszeć swoją duszę, flaki, gniew i frustrację! Chcę słyszeć te emocje i taka powinna być muzyka!

A teraz zapytam o coś przeciwnego: pamiętam jak mówiłeś że jesteś zbyt zadowolony żeby grać bluesa… to jak ważne jest poczucie zadowolenia w muzyce?

Bycie zadowolonym jest bardzo ważne, ale to była jakaś moja głupia odzywka i żart, bo smutek jest bardzo potrzebny. Teraz jestem lepszym muzykiem niż byłem kiedykolwiek, bo tyle złych rzeczy się stało… straciłem kilku ważnych dla mnie ludzi – Dave’a [Innesa], matkę, w sumie w tym samym roku. Byłem w ciemnym miejscu, ale wyszedłem z tego śmiechem, jak zwykle go ignorując, ale on wciąż we mnie jest i wychodzi na wierzch tylko w muzyce. Przez to – paradoksalnie – łatwiej mi wejść w ten właściwy stan i oddzielić się od wszystkiego. Wczorajszy koncert był dobry, nie zwracałem uwagi na publiczność i patrzyłem gdzieś w przestrzeń…

Tak, zauważyłem to.

I to właśnie jestem ja. Byłem w tej specjalnej strefie, bo bas w sumie sam gra, nie muszę myśleć jaki teraz dźwięk powinienem zagrać. Zagrał sam, mimo że było trochę pod górkę, bo nie najlepiej się słyszałem, ale to też jest w porządku. Gram już na tyle długo, że wiem jaki dźwięk będzie następny, ale wyzwanie polega na tym, że muszę się odcinać od wszystkiego co przeszkadza i przychodzi z zewnątrz. Gdy to się uda wszystko co się dzieje jest klarowne i można naprawdę porozumiewać się z resztą zespołu, bo my tak naprawdę gramy dla siebie nawzajem, choć wiemy, że ludzie przyszli po to żeby coś przeżyć, więc koncert też należy do nich i jest dla nich. Tak naprawdę gram po to żeby Gerry, Piotr i Lewis byli zadowoleni, a publiczność jest tego świadkiem.

Czyli reakcja publiczności nie jest taka ważna?

Bardzo często nie jest. Jeśli jestem w tym dobrym stanie umysłu, to kiedy publiczność reaguje, to ja patrzę na nich myśląc „o mój Boże! Publika tu jest!” To mnie zaskakuje, ale też pomaga i daje moc! Oni dostają energię od nas, ale też dają swoją w zamian i to wiele znaczy. W Szkocji często gram jazzowe koncerty na kontrabasie i czasem trafia się występ na przykład w restauracji. I to jest przedziwna sytuacja – my wiemy, że zagraliśmy naprawdę dobrze, ja dotknąłem swojego wnętrza, to była TA chwila, utwór się kończy i… nikt nie reaguje, bo oni jedzą obiad! Nie za bardzo mają jak klaskać i wtedy czujesz się jak przekłuty balon, więc jednak czegoś od publiki potrzebujesz. Potem na sam koniec, jak publiczność wychodzi z restauracji, to nagle wszyscy mówią jak było świetnie i myślisz: „o mój Boże więc jednak im się podobało, jednak słuchali!”… To uczucie, że zabieramy publiczność ze sobą w podróż zdecydowanie wpływa na koncert. U nas nikt w zespole nie lubi przerwy i podziału na dwie części – zbudowałeś coś między sceną a publicznością, chcesz iść z nimi dokądś i nagle mówisz stop i potem zaczynasz wszystko od początku, starając się wrócić w to samo miejsce…

A ja lubię tę walkę i uważam, że zawsze wasz drugi set jest lepszy. Niewiele zespołów to potrafi.

Faktycznie, to nas zmusza do walki, masz rację.

Wiem, że to kolejne otwarcie nie jest dla was wygodne, ale przynosi jakiś nowy wiatr i nową historię.

Bez przerwy na pewno łatwiej się gra, ale z drugiej strony jest tak jak mówisz, więc może ostatecznie to wychodzi na plus, bo zaczynasz walkę od nowa? Jak bokser wracający na kolejną rundę.

Myślisz, że brzmienie jest lepsze gdy musisz z czymś walczyć i się zmagać?

Tak. Zdecydowanie.

A co z próbą? Lepiej jak na próbie wszystko idzie dobrze czy nie? Jon Lord powiedział, że nie jest dobrze gdy próba wypadnie perfekcyjnie, bo jesteś zbyt pewny siebie i koncert jest później schrzaniony.

Mógłbym uznać, że to jest prawda, ale wiesz co? Najlepiej jest kiedy wszystko idzie dobrze i każdy dobrze gra. To oczywiście zależy od nastawienia, więc chociaż mówisz, że dobrze jest walczyć, to w tej atmosferze, niestety, można zgubić to co się chce przekazać, bo na przykład nie podoba ci się sound więc zaczynasz… myśleć i wtedy jest źle. Ja nie chcę myśleć, chcę żeby w mojej głowie było pusto żebym mógł po prostu czuć muzyką tak jakbym oglądał ten koncert.

A czy gdy osiągasz ten stan w którym wszystko się zgadza to myślisz, że muzyka mówi coś więcej?

Oczywiście, że tak, to rodzaj komunikacji.

A co możesz powiedzieć publiczności w tym muzycznym języku?

No, to jest interesujące pytanie…

Piotr powiedział, że chce tych ludzi niemal zabić, Gerry, że celem jest się z nimi połączyć… a ty?

Zdecydowanie chcę opowiedzieć historię, więc muzyka pełni rolę języka. To jest jak rozmowa, tylko innym kodem. Muzyka przemawia do każdego, nieważne jakim językiem posługuje się na co dzień ten kto jej słucha, więc… historia jest najważniejsza. To opowieść o szczęściu i smutku. Podoba mi się pomysł żeby wepchnąć publiczność w oparcia krzeseł, mój Boże, jaka to jest wielka moc! Ale to nie wystarcza. To tak jakbyś chciał kogoś uderzyć, a ja tego nie chcę robić. Ja chcę ludzi łaskotać, chcę by się śmiali, uśmiechali, ale też chcę by płakali i to wszystko na jednym koncercie! Kompozycja, która ma zasmucić publiczność, wcale nie musi być smutna, to może być prosty kawałek, który daje ludziom to czego chcą – mogą się przy tym ruszać i tańczyć, ale każdy utwór musi coś mówić i zabierać ich dokądś. Nie wiem, co ludzie mają w głowach, kto umarł w ich życiu, kogo kochają… tego nie mogę wiedzieć. To co mogę, to wysłać im komunikat, który skłoni ich do myślenia. Choć to trochę dziwne, bo publiczność wydaje się nam być jednym, więc nie możemy zaprogramować treści tej wiadomości – nie jesteśmy na tyle mądrzy. To już jest science fiction. My po prostu mamy szczęście dotykania jakichś zapalników – strzelamy w ciemności, rozumiesz? No i w coś trafiamy. To jest to o tyle łatwe w zespole – nie wiem, jak to robią artyści solowi, jeden koleś z gitarą to jest zupełnie inna sytuacja – że pochodzimy z czterech różnych światów. Jesteśmy zupełnie różni, czym innym się interesujemy. Nie jesteśmy do siebie podobni w żaden sposób, ale gdy spotykamy się w jednym miejscu jesteśmy razem, gramy jedno i to do ludzi przemawia.

A co daje zespołowi świeżość? W przyszłym roku będziecie obchodzić dziesięciolecie istnienia… Co was wynosi na wyższy poziom i daje motywację, żeby dalej grać?

Zawsze mnie przeraża myśl, że przyjdzie chwila kiedy będziemy grać, a ja poczuję że się nudzę i nie będę się tym cieszył. Gramy wciąż te same utwory, owszem i choć zawsze inaczej, to boję się, że pewnego dnia zagramy koncert, a ja go przerwę natychmiast, gdy tylko uznam, że to już nie ma sensu i nigdy więcej nie zagram z zespołem. Odejdę. Nie chce żeby tak się stało i bardzo się tego boję. Myślę, ze każdy zespół w pewnym momencie jest na tym etapie. Rzadko zespoły grają w nieskończoność, bo każdy z członków przychodzi z innego miejsca, życie toczy się swoim trybem, są sytuacje kiedy ludzie myślą: “nie chcę już tego robić”. Przeraża mnie, że kiedyś tak się może stać, ale za każdym razem gdy gramy próbę jest tak jak na koncercie – to pozytywne napięcie między nami wciąż jest.

A co najbardziej wpływa na… ja np. uwielbiam muzykę improwizowaną…

O tak! To też lubię najbardziej, to nie musi być jazz, ale właśnie impro… Grywam takie koncerty, które nie mają ustalonego wcześniej przebiegu, nie ma setu, nie ma piosenek. Mam takiego znajomego w Szkocji, nie gram z nim za często bo jest dość znany, Graeme Stephen, jazzowy gitarzysta, który za każdym razem improwizuje. Po prostu zaczyna grać, ja dołączam i zobaczymy dokąd dojdziemy – i to kocham, wtedy masz największe porozumienie, najlepsze brzmienie, którego już nigdy potem nie osiągniesz. Możesz je nagrać…

Ale już nigdy nie będzie takie samo…

Nigdy nie będzie takie samo, właśnie. I to uwielbiam. Dla nas jest to trochę trudne, nawet jeśli nas poniesie i w danej chwili mamy taką ochotę, przez to, że to kompozycje o określonej strukturze i trudno np. natychmiast dodać jakąś nową część, ale za każdym razem szukamy czegoś nowego.

A co sprawia, ze improwizujesz mniej lub więcej na koncercie z tym zespołem lub innymi?

To też dobre pytanie. Część jazzowych rzeczy gram również ze świetnym gościem, Simonem Gallem, to taki muzyczny geniusz. Aranżujemy utwory i gramy próby dokładniej niż z chłopakami, ale i tak w tych nakreślonych ramach jest miejsce na improwizacje i te przećwiczone aranże temu nie przeszkadzają. Nawet jeśli masz jakieś wyznaczone ramy, to jest przestrzeń na to by wyrazić to co ważne. Bo oczywiście – przygotowujemy te utwory, ćwiczymy je i dopracowujemy, ale rzecz polega na tym, żeby na koncercie brzmiały tak jakbyśmy właśnie się spotkali i grali pierwsze dźwięki, które przyjdą nam do głowy. To jest cała tajemnica. A element improwizacji jest zawsze obecny, bo nawet jeśli do jakiejś piosenki gram zawsze taką samą linię basu, to i tak za każdym razem są różnice. Nie dlatego, że myślę “o! Co by tu inaczej zagrać?”, tylko są chwile, kiedy się troszkę spóźniam z danym dźwiękiem, więc muszę go mocno chwycić i jak mi się udaje, to wtedy jest najlepiej! Bo jestem tam, mam napięte mięśnie i jestem jak bokser – zadaję ciosy! Ślizgam się, ale nie przewracam! To jest ważne – żeby zadać cios! To tak, jakby nagle zabłysła iskra i w kosmosie ktoś cię słucha, gdzieś, wszyscy jesteśmy jednym, stary, to wszystko jest jednością, prawda? Jesteśmy drobinkami na górce, która stoi na innej górce, to wszystko jest jednością. Dla mnie to ociera się o duchowość, prosto można powiedzieć, że wszystko jest rozmową z bogiem i wiesz co? Tym bogiem jestem ja i ty. My po prostu ze sobą rozmawiamy.

Jak tu przejść do następnego pytania? (śmiech). Jaki masz w ogóle stosunek do efektów i modyfikacji brzmienia?

Nie używam żadnych.

A wah-wah?

Boże! Używam jej tylko raz, przez szesnaście taktów w jednym kawałku. Co jest istotne – ja lubię ten bezpośredni kontakt z dźwiękiem. Nie cierpię efektów. Wszystkie zniekształcenia mają pochodzić z kabli i wzmacniacza, nie znoszę elektroniki, która coś miesza z dźwiękiem.

A do jakiego brzmienia dążysz?

Szukam pewnej różnorodności, bo tak naprawdę to barwa jest najważniejsza. Mogę zagrać naprawdę wymyślne partie, z dużą ilością nut i od strony muzycznej to będzie OK, ale jeśli brzmienie będzie słabe, to wszystko stracone. To jak z wokalistą – jeśli ma brzydki głos to nie chcesz go słuchać, bo zabija piosenkę. Brzmienie musi być dobre. Tak samo z bębnami, ze wszystkim – dobra barwa to podstawa. Dla mnie jeśli chodzi o bas, to chcę by miał z tyłu taki warkot. Moje ulubione brzmienie to te, które uzyskuję gdy gram kontrabasie bez prądu, zwyczajnie w domu, bo wtedy to jest czysty, prawdziwy, drewniany dźwięk akustycznego instrumentu. Powietrze wibruje i to właśnie chcę słyszeć – wibracje w powietrzu, więc jeśli wsadzę w to elektronikę, to zrobi się bałagan. Zawsze walczę z Gerrym o to, żeby trzymał się swojego niezmienionego brzmienia. Gdy zaczęliśmy grać on grał na Les Paulu, miał też Fendera i żadnego efektu. Takie brzmienie najbardziej mi się podobało. Pamiętam, że raz graliśmy koncert i takie dwa chłopaki na przedzie słuchały Gerrego po raz pierwszy. A Gerry brzmi świetnie – ma taki naturalny, zadziorny, bluesowy sound. Pamiętam, że miał na podłodze podczepiony stroik, który mógł włączać nogą. I widziałem tych chłopaków, jak starają się zobaczyć co to jest za efekt, jak on uzyskuje to brzmienie i już sobie w głowach układali “idę i kupuję ten efekt”… a potem zobaczyłem jak dociera do nich “to jest stroik! Nie ma efektu, jak on to robi?!”, a to wszystko jego palce, to z nich idzie.

Więc brzmienie siedzi tylko w palcach?

Tak, brzmienie idzie z palców, ale połamiesz je jeśli chcesz do grania używać tylko mięśni palców. Musisz używać całego ciała, np. mięśni brzucha – jeśli masz je napięte to masz moc w palcach.

A jak bardzo gra na kontrabasie wpływa na granie na basie? Albo w drugą stronę?

Dwa kompletnie różne instrumenty, zupełnie inna technika gry. Utwory które gram na koncertach jazzowych mam zaaranżowane na kontrabas i jeśli miałbym nagle zagrać je na gitarze basowej, to nie umiałbym tego zrobić. Musiałbym na nowo nauczyć się całości, dopasować ją do basu.

Jaką atmosferę buduje zatem kontrabas, a jaką gitara basowa?

Znów mogę powtórzyć, że zależy mi tylko na dobrym brzmieniu… to jest kluczowy element. Chcę żeby muzyka podążała za pulsującym rytmem, bo rytm jest najważniejszy i nie chodzi o tempo i żeby się „zmieścić”. Rytm się zmienia w zależności od nastroju i jeśli znajdziesz grupę muzyków, którzy czują i słyszą ten sam rytm, to dostajesz magię i publiczność to doceni. Chcę żeby gra była rytmiczna, żeby ciało… to tak jak w tańcu – chcesz to czuć, nie chodzi o to by się zastanawiać “gdzie ten ‘raz’”, musisz czuć ten ‘raz’… więc liczenie odpada. Nie odliczam w głowie taktów, czasem jedynie, gdy gram jakieś trudne przejście, albo gdy uczymy się nowej piosenki, to muszę się postarać i liczyć w którym miejscu w takcie siedzi dany dźwięk, ale to nie jest zbyt przyjemne. Jak tylko orientuję się w sytuacji, wiem, ze umiem ten podchwytliwy moment, natychmiast chcę zapomnieć o odliczaniu. Jeśli muszę odliczać na koncercie to znaczy, że nie słucham muzyki tylko głosu, który mówi “raz, dwa, trzy” i to jest prosta droga do szaleństwa, a nie jest rozmowy, czy opowiadania historii. Raczej zamykanie oczu z myślą, że jakoś to będzie. A tego nie lubię.

Mam jeszcze jedno pytanie… wiesz, szczerze mówiąc, ja nie lubię festiwali…

Ja też nie.

No właśnie – jakie jest dla ciebie najlepsze miejsce do grania muzyki? Czy jest różnica między większą sceną i ekstremalnie małą?

O, to trudne pytanie, bo czasem w małym pomieszczeniu, gdzie nie mogę się ruszyć, Piotr depcze mi po stopach, gdzie jestem tak mokry, ze nic nie widzę, gramy świetny koncert, ale wielką scenę, gdzie mamy przestrzeń, jest dużo powietrza i mogę ruszać się i tańczyć też kocham. Powtórzę – najważniejsze jest brzmienie, więc również miejsce musi dobrze brzmieć. Najlepsze, czy jedno z lepszych miejsc w których grałem to było w okolicy Kielc, tam, gdzie są trzy miasta i ogromny las, w samym środku jakiegoś parku. Jedzie się tam drogą na Śląsk. To znane miejsce, jakaś drewniana chata w środku lasu, chyba w czasach komunizmu to był podziemny klub muzyczny, nie pamiętam jak to się nazywało, musisz zapytać Piotra. To, co pamiętam… To był koszmar żeby znaleźć to miejsce, było gorąco, podłączałem bas i byłem wkurzony bo to był ciężki dzień, myślałem sobie: „po co my tu w ogóle jesteśmy? Nikt tu nie przyjdzie, koncert w jakiejś totalnej dziurze, nic nie jedliśmy, kurwa mać…” Wtedy zagrałem pierwszy dźwięk i usłyszałem to cudowne brzmienie! Przez ten pokój tak zabrzmiało! Kształt pomieszczenia, materiał z którego było zbudowane… I wtedy się wyluzowałem. Stwierdziłem, że to będzie świetny koncert, cokolwiek się wydarzy, bo to dobrze brzmi. Wtedy wiem, że zagram lepiej, bo to mnie będzie napędzać. Przyszły trzy osoby i to był jeden z moich najlepszych koncertów. Publiczność nie miała większego znaczenia. Cieszyłem się, że ta trójka słuchała koncertu, ale liczyło się to, że dźwięk szedł prosto do nieba, Bóg był dobry, wszystko było dobre. Także czy małe czy duże pomieszczenie? W sumie bez znaczenia. Czasem brzmi się dobrze na otwartym festiwalu, ale zgadzam się z tobą, też nie lubię festiwali. Zobacz – mam na sobie T shirt z North See Jazz festiwalu. Trzy dni, setki koncertów, to chyba największy jazzowy festiwal na świecie i w sumie to mi się tam nie podobało. To jest tak: gra zespół za zespołem, ludzie tylko odhaczają występy, tego widziałem, tego, tego…

A po trzech koncertach już niczego i tak nie słyszysz…

No właśnie. Absolutnie niczego. Ale przed wywiadem pytałeś mnie kogo tam słyszałem – dwa razy byłem na koncercie, nawet nie wiem kogo, ale mówię ci – normalnie voodoo było na sali! Był tam czarnoskóry perkusista, grał niczym czarna pantera! Był jak sam diabeł na tej scenie. Myślałem że zaraz wyciągną kurczaka i złożą go w ofierze! Publiczność była jak w transie, dosłownie powrót do prymitywnych społeczności – zupełnie jak w danych plemionach afrykańskich, granie muzyki godzinami, wchodząc w trans, gdzie szaman jest dyrygentem i chce żeby ci muzycy się zupełnie zatracili. Ja sobie myślałem, że jutro do pracy, to muszę zrobić, tamto… a tu było czuć miłość, strach i czyste, prymitywne emocje.

Nie do wiary (śmiech). To jeszcze jedno pytanie – mówiliśmy sporo o różnego rodzaju trudnościach, a ja rozmawiałem z Mikołajem Trzaską, prześwietnym polskim saksofonistą, improwizatorem, nawet jak robi muzykę filmową, to też jest wyimprowizowana…

To świetne!

Powiedział, że dla niego muzyka tworzy się w trasie. A czy te wszystkie sytuacje z trasy są dla ciebie w jakikolwiek sposób pomocne czy są jednak szkodliwe dla muzyki? Wiem, że są ludzie, którzy nie cierpią być w trasie, mówią, że to za dużo podróży, bo grasz dwie godziny, nie wiesz gdzie jesteś, to dla nich trudne…

Bo to jest szalone, no nie? Bo ty tylko chcesz grać… Ja też tylko chcę grać, a 23 godziny spędzam na podróżowaniu, nie jedzeniu, szukaniu hotelu i miejsca w którym będziemy grali, kłótniach i wszystkich tych bzdurach. A muzykę gra się przez godzinę… Więc po co to robić? Bo ta jedna godzina wystarczy! A te 23 godziny mają ogromny wpływ na to, jak ta muzyka zabrzmi. Uwielbiam być w trasie, bo jestem dzięki niej lepszym muzykiem, my jesteśmy lepszym zespołem, nasze piosenki są coraz lepsze, ale wiem też, że można być w trasie za długo i to często się zdarza. Wtedy trasa cię wykańcza i oddalasz się od muzyki, ta trasa ci psuje muzykę. Myślę, że można przedobrzyć z graniem w trasie i może się zdarzyć moment, w którym muzyk gra i się z tego nie cieszy, i najchętniej zatrzymałby to wszystko, ale np. trzeba spłacić kredyt i musisz grać dalej… dla mnie to byłoby piekło. Znienawidziłbym takie granie. Ostatecznie myślę, że całe to podróżowanie, ten syf wydarzeń, który doniósł cię do miejsca, w którym jesteś, to wszystko to wychodzi w piosence. I bycie w trasie, to osamotnienie w głowie jest pocieszające, bo możesz dowiedzieć się kim naprawdę jesteś i to mi sprawia radość.

Zdjęcie: Maks Krybus

 

2 komentarze Dodaj własny

  1. Adam pisze:

    Bardzo fajna rozmowa, taka na luzie. Lubię takich muzyków, skromnych i zwyczajnych a jednocześnie utalentowanych.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s