SENS SZTUKI (rozmowa z Piotrem Narojczykiem)

Untitled collage (1).jpg

W tę rozmowę – na wielu poziomach – wszyta jest skrajność. Wszystko odbyło się bezpośrednio po dłuższej, brawurowej, podróży i wyczerpującym koncercie. Miałem wrażenie, że wciąż ktoś nam przerywa, więc rozmawiało mi się źle i gdy już skończyliśmy w ogóle nie potrafiłem powiedzieć czy mi się to podobało czy nie. Byłem zły. Rozmawialiśmy – z przedziwnymi przerwami na jedzenie, wódkę i szukanie kluczy do hotelu – jakieś trzy godziny. Zaczęliśmy w totalnej ciemności, a skończyliśmy gdy zaczęło świtać.

Rozmowa z Piotrem Narojczykiem / 23.06.2017 / OW WRATISLAVIA, Radzyń

Pytanie, które mi przyszło do głowy bezpośrednio po dzisiejszym koncercie – czym jest dobre wewnętrzne przygotowanie do koncertu i skąd bierze się tak wysoki, powtarzalny, poziom energii z twojej strony na niemal każdym występie? Zawsze mam wrażenie, że traktujesz instrument jak swojego wroga – jakbyś był na harmonijkę każdorazowo zły…

Możesz mieć tysiące prób i zagrać tysiące koncertów, a i tak za każdym razem będzie inaczej i po drodze pojawią się jakieś problemy. Dlatego każdy koncert rozgrywam w myślach z pewnym wyprzedzeniem, na ogół w nocy przed zaśnięciem. Jeśli gramy gdzieś po raz pierwszy to sprawdzam jak wygląda sala, scena, a jeżeli wracamy w znane miejsce, to dokładnie wiem gdzie będę stał, gdzie się będę poruszał, gdzie będę wychodził przed scenę i do publiczności. Wcześniej lubię się też wyciszyć, przemyśleć to co się wydarzyło poprzedniego dnia, próbuję wypocząć, bo nie chcę się wypalać przed występem, czyli gadać, żartować, krzyczeć… Wtedy nie chcę być w centrum zainteresowania, chcę zgłodnieć i na koncercie dać maksimum. 110%. I kiedy to się udaje, to po koncercie jestem wypruty, zmęczony, z nikim nie rozmawiam i chcę być sam. A jeśli chodzi o ten poziom agresji wpuszczanej w instrument – ja gram zawsze tak, żeby onieśmielić publiczność. To jest mój cel, co nie znaczy, że gram dla ludzi, wręcz przeciwnie – gram dla siebie i dla zespołu, żeby pokazać jak dobrzy jesteśmy. Nie chodzi o to, żeby ktoś klaskał – jak nie klaszcze to tym lepiej, bo to podnosi poziom zdenerwowania, a kiedy on jest wysoki to wiem, że ludzie przeżyją coś co będą pamiętali na długi czas i wtedy nie ma żadnych ograniczeń. Na scenie właściwie wszystko jest możliwe – nie możesz ukryć emocji, a jak je nieelegancko wyplujesz, wyrzucisz, wyrzygasz, to jest ci to, w pewnym sensie, odpuszczone. Taki rodzaj katharsis czy spowiedzi. A na harmonijkę denerwuję się ogromnie, bo nie chcę żeby mnie kontrolowała bądź ograniczała, a zawsze tak częściowo jest. Sytuacja, w której już prawie sięgasz celu, ale jednak ci to ucieka, bo muzyka kieruje cię gdzie indziej. Wiesz, harmonijka jest takim instrumentem, który jest bardzo bliski głosowi ludzkiemu i to tak jakby mówiła… Myślisz, że kontrolujesz sytuację, a ona zawsze ma dla ciebie jakąś niespodziankę. Zawsze złapiesz gumę, skręcisz tam gdzie nie trzeba, wpadasz do lasu i musisz bardzo szybko wrócić na autostradę – jest bardzo kapryśna, często mi się przeciwstawia i dlatego się na nią tak bardzo denerwuję.

Poruszyłeś kwestie, które są dla mnie wykluczające – z jednej strony mówisz, że na scenie wszystko jest możliwe, z drugiej bardzo dokładnie myślisz o tym co i jak będziesz robił. Mam też wrażenie, że często jesteś tym, który robi porządek na scenie. Jaki jest w takim razie udział emocji i myślenia w graniu?

Tak. Ja jestem w zespole porządkującym – tym, który ochrzania, wymaga i nie widzi wyłącznie pozytywów. Generalnie nie lubię poklepywania po plecach i gadania o tym jak to jest dobrze, bo zespół to chaos, a jesteś z nami na trasie i widzisz co się dzieje. Alkohol, zabawa, dużo tego co odciąga cię od najważniejszego, czyli muzyki i koncertu. Całą twórczą energię musisz przelać na scenę, bo jak tego nie zrobisz to to jest wtedy gadanie a nie granie. I tak jak w samochodzie muszę mieć porządek bo inaczej nie mogę skupić się na jeździe, tak samo na scenie i podczas trasy nie lubię bałaganu. A w trakcie grania jest tak jak powiedział Roman Wilhelmi o swoim aktorstwie – „musisz wiedzieć kiedy przypierdolić i kiedy odpuścić”. Na scenie musisz wiedzieć kiedy się zapomnieć, pozwolić temu twórczemu chaosowi działać i wibrować w powietrzu, a przychodzi czas, że uderzasz ręką w udo, wybijasz rytm by całość wróciła do normy, a nasz zespół – niestety – opiera się na pewnych schematach, przedzielonych częściami improwizacyjnymi gdzie wszystko jest dozwolone, ale gdy wciskasz czerwony guzik wszyscy wiedzą gdzie są, bo jak tego nie ma to właściwy kierunek w którym podążasz się zaciera, a to nie jest dobre. Kiedy jako ostatni numer przed bisami gramy Slave, koncert idzie po twojej myśli, wszyscy tańczą, skaczą po stołach i szaleją, ale tempo musi być takie, w którym ten utwór działa – kiedy zagramy go za szybko, albo zbyt wolno to to już nie będzie to. Na koncertach z reguły gra się szybciej, a muzyka na ogół działa lepiej gdy jest zagrana wolniej, bo odpowiada naturalnej fizjologii ludzkiej. W pewnym rytmie i tempie czujesz się naturalnie, a gdy coś jest zagrane nierówno, albo za szybko, to ten stan zanika. Muzyka ma różne przeznaczenie, można powiedzieć, że blues powstał po to by oczyścić swoją duszę i zrzucić całodniowe piętno, ale podstawowe jej przeznaczenie było proste – służyła do tańca. Zawsze w pewnym sensie jesteś na scenie dla publiczności. To się trochę gryzie z tym co powiedziałem przy pierwszym pytaniu, ale jesteś tam by dać ludziom to po co przyszli. Możesz filozoficznie grać przeciwko nim, natomiast musisz pozwolić im się bawić, utrzymać pewien groove. Na tym polega to porządkowanie, by go nie zgubić i utrzymać walory kompozycji w pewnych ramach. Oczywiście możesz im pozwolić się rozjechać, ale to trochę jak z psem – możesz pozwolić mu poskakać i pobiegać za kotem, ale przychodzi moment kiedy przyciągasz go do siebie, bo może kogoś ugryźć.

To wobec tego wszystkiego dwie sprawy – co definiuje dobry koncert i jaki wpływ na to ma publiczność?

Publiczność jest tylko obserwatorem. Jest bierna i obecna tak samo jak statyw do mikrofonu – potrzebujesz go, musisz wiedzieć jak go ustawić by ci służył, ale on nie może się chybotać i ci przeszkadzać. Z drugiej strony, dobra publiczność to taka od której czujesz odbiór. Mogą być trzy osoby i wiesz, że one czują to co się dzieje i to jest dobra publiczność, a mogą być 3 tysiące i może to być fatalna publika, więc ilość nie ma znaczenia. Znaczenie ma odbiór i to co publika oddaje – gdzieś metafizycznie jesteś w stanie się z nimi połączyć.

No dobra, a ten kontakt z energią zewnętrzną zmienia muzykę czy nie?

W przypadku naszego zespołu zdecydowanie zmienia, bo żywisz się tym co dostajesz, ale to nie zabrania ci postępować z nimi ostro i w pewnym sensie przedmiotowo. Traktujesz ich niemal jak wynajętą dziwkę – w sensie metaforycznym oczywiście – muszą przyjąć to na co ja mam dzisiaj ochotę, choć to oni płacą (śmiech). Jeśli jesteś w dobrym humorze i czujesz, że dostajesz dużo, to jesteś dla nich czulszym kochankiem, patrzysz im głęboko w oczy i pozwalasz na więcej, ale jak czujesz, że oni są dla ciebie stalowi i źli to zaczynasz im pokazywać kto tu rządzi i, że nie zawahasz się użyć pasa. Zresztą oni tego chcą! Chcą żebym to ja ich posiadł. Co nie oznacza, że nie szanuję naszej publiczności! Wręcz przeciwnie, chodzi jednak o to by to było całkowicie szczere i ja tak odbieram sztukę i uważam, że muzyka w dzisiejszych czasach jest za delikatna i zbyt uprzejma. Kiedyś muzycy byli skurwysynami, byli niebezpieczni i ich muzyka była niebezpieczna. Jak szedłeś na Jamesa Browna to się kurwa bałeś. Nie wszedłbyś na scenę do Jamesa Browna. Teraz jak wejdziesz na scenę, to cię ściągnie ochrona i po sprawie, a James Brown albo by ci dał w ryj, albo by cię zastrzelił. Uwielbiam niebezpieczną muzykę i lubię się bać artysty. Jak czuję się komfortowo i on mnie wciąga w jakąś grę to to jest kabaret. Lubię też gdy ludzie mnie tak postrzegają – „spojrzę na niego, dam jakiś pozytywny sygnał, ale nie podejdę i nie przybije mu piątki”, wiesz o co chodzi. I tak samo z koncertem – chcę by on był jak najdalej od tego co nas dziś otacza. Teraz społeczeństwo jest pokojowe, tolerancyjne, wszystko można do każdego powiedzieć, miłość i przyjaźń… Brak mi w tym pewnego charakteru, który koncert – uważam – powinien mieć i dać. Ten rodzaj spięcia, przeżycia i przyjęcia czegoś na granicy – sztuka powinna taka być. Sztuka nie powinna cię relaksować, powinna trzymać w niepewności, przytłaczać, powodować konfrontację. Właśnie wtedy przekaz jest prawdziwy.

Tylko wtedy ty jako słuchacz musisz, by to przyjąć, stać się bezbronny. Musisz odpuścić.

I to lubię! Musisz być bezbronny i się poddać. Jeśli się nie poddajesz, to albo to jest zbyt straszne, zbyt mocne i zbyt intensywne, albo zbyt miałkie. Ja żeby się zrelaksować mogę iść na basen albo masaż, a nie na koncert. Sztuka ma ze mnie coś wyciągnąć, dać do myślenia i mam myśleć o tym następnego dnia. Dlatego nienawidzę słowa „fajnie” – przecież to nic nie znaczy! Dewaluacja słowa. Albo było tak, albo było siak – było świetnie, albo tragicznie. „Fajnie” znaczy dla mnie nijako. Jak mi powiesz, że dziewczyna jest fajna to zapytam cię co z nią nie w porządku? Co to znaczy? Dobrze wygląda, ale źle się wysławia? Nie wiem, nie ma zęba? Nie ma fajnych dziewczyn, albo są świetne, albo nie. I tak samo nie chcę żeby mi ktoś powiedział, że mój koncert był fajny – my jesteśmy albo zajebiści, albo chujowi.

Zgadzam się, że tak jest z wami (śmiech).

No tak. Dlatego jak ktoś mi mówi, że nasz koncert był fajny to znaczy, że nie spełniliśmy swojej roli.

To drążąc ten sam temat, ale od innej strony – powiedziałeś mi kiedyś, że chciałbyś być słuchaczem własnego koncertu. Czego ci brakuje gdy jesteś na scenie? Jakiego rodzaju doświadczenia, uczucia?

Chciałbym tego doświadczyć, bo nie wierzę tym, którzy mnie klepią po plecach. Chciałbym sam to ocenić. Ze sceny wszystko widzisz i odbierasz inaczej, a uważam też, że aspekt wizualny też jest bardzo ważny. Ile znasz dobrych płyt live? Mnie płyty live nie zaspokajają, bo słyszysz płytę live i jak robi na tobie wrażenie, to sobie myślisz „Boże jaki ten koncert musiał być świetny”. I jak ja widzę publikę, która chce bis, krzyczy, chce więcej to myślę, że chciałbym być wśród nich i przekonać się czy dla mnie też miałoby to podobną wartość, czy ja chciałbym tyle samo, bo szczerze mówiąc, niekiedy nie jestem do końca przekonany. Nie wiem czy gramy tak dobrze jak sugerowałaby to publika. Tak jak dzisiaj – Ty mówisz, że było świetnie, a ja chciałbym się upewnić i poczuć, że też chcę więcej. I oczywiście, jako słuchacz byłem na takich koncertach gdy to czułem, ale byłem też na takich, kiedy ludzie krzyczeli, że chcą więcej dla zasady.

Tylko tu się trochę podroczę z tobą, wiesz – niekiedy koncerty są dramaturgicznie tak poprowadzone, że bez bisów występ się „domyka”. Jest poczucie pełni, mimo że całość trwała 45 minut i dowodem na wielkość koncertu jest to, że ja nie chcę bisów! Mnie wtedy wkurzają ci, którzy klaszczą i krzyczą.

Ale ty jesteś po drugiej stronie! Możesz to ocenić, a ja wciąż mam wątpliwości, czy ta reakcja jest prawdziwa czy nie.

Zawsze na swoje działania nakładasz taką kliszę wątpliwości?

Tak, zawsze. Nigdy nie lubię oglądać naszych wideo i krytycznie podchodzę do naszego grania. Nie lubię naszych płyt, irytują mnie. Trudno jest ocenić samego siebie i generalnie nie wiem czy jestem takim człowiekiem za jakiego się mam. Ty mi dzisiaj powiedziałeś, że na scenie wyglądam jak motherfucker, ja siebie tak nie odbieram. Rozmawiałem też o tym dzisiaj z Grigorem i powiedział to samo co ty. Mówi, że ludzie nie chcą ze mną gadać bo się mnie boją, a ja znów chciałbym usiąść z boku i zobaczyć, czy faktycznie jestem taki czy nie.

To jednak na pewnym poziomie jesteśmy po tej samej stronie – po prostu ty jesteś jedyną instancją, której ufasz w odbiorze sztuki.

No tak.

No dobra – to znów podejdę do koncertu, ale inaczej. Mikołaj Trzaska powiedział, że lubi grać koncerty na trasie, że sam ten fakt ma znaczenie, bo to jest „muzyka drogi”. A ty? Jak „trasowość” odbija się na muzyce?

Bardzo. W ogóle uważam, że trasa to szkoła życia i jesteś po niej mocniejszy, bo podróżujesz jak dawni cyrkowcy z miasta do miasta. Poznajesz nowych ludzi i to ma znaczenie. A sam koncert to wypadkowa i jakieś 5% całości. Tak jak Charlie Watts powiedział: „50 lat w Rolling Stones to 5 lat grania i 45 lat czekania”. I tak to wygląda. 5 minut grasz, a 45 minut się kręcisz, kłócisz, biegasz, słabo śpisz, jedziesz, przebierasz się i tylko jakiś mały fragment dnia zajmuje muzyka. I te okoliczności towarzyszące mają wpływ na muzykę. Poza tym… Podróżujesz z czterema mężczyznami, każdy ma swoje przyzwyczajenia, żaden nie jest homoseksualistą, a nawet gdyby był, to nie byłby zainteresowany kolegą z zespołu, bo jak każdy śmierdzi i chrapie to element romantyzmu ucieka. A trasa jest dla mnie wyznacznikiem zespołu – jesteś mocny jako zespół, jeśli jesteś mocny na trasie, bo potrafisz przeskoczyć głód, turbulencje związane z jazdą, umiesz się skoncentrować i przywalić na koniec dnia. Poznajesz zespół na trasie po tym jak kończy. Koncert jest kwintesencją zespołu. Każdego. Nie nagrania, producent, wizerunek, wywiady, to w jakich hotelach śpi, tylko jego muzyka na żywo – to jak potrafisz współdziałać na scenie i zakopać ludzkie różnice podczas grania, bo każdy jest inny, jak potrafisz znaleźć ten kompromis, jeśli to umiesz to wtedy jesteś mocny.

To teraz chciałbym zejść trochę z zespołu i przejść na twój teren. Skąd wziął się pomysł elektryfikacji harmonijki, jakie były etapy kształtowania twojego brzmienia i na ile inspiracja z zewnątrz w znalezieniu swojego języka ci przeszkadza, a na ile pomaga?

Tu musimy zacząć od początku. Po pierwsze – jak jako nastolatek mieszkałem w internacie i pokochałem zespół Dżem. Nadal kocham. I wiem, wiem – nie obchodzi mnie to, że go nie lubisz. Oryginalny kocham, dzisiejszy szanuję. Riedel pod względem barwy i frazy to drugi wokalista w Polsce po Czesławie Niemenie. Nie ma gadania. Podaj mi przykład – zniszczę go. Nie ma drugiego gościa z taką intuicją: infantylną, dziecięcą, ale przez to bardzo prawdziwą i artystycznie skuteczną. Zupełnie niewykształcony człowiek, który miał w sobie muzykę. Wtedy na Absolutly Live pierwszy raz usłyszałem harmonijkę. Najlepsza polska płyta live…

No nie, bez żartów…

Dobra, dobra. Już wiem co powiesz – Niemen, SBB, Voo Voo… Ja teraz mówię – Absolutly Live. Tam się wszystko zaczyna od Norweskiej impresji bluesowej, wtedy tą harmonijką byłem powalony. Teraz po latach wiem, że technicznie to jest słabe, ale nie o to chodzi. On umiał wytworzyć klimat na harmonijce. Trochę jak Dylan – Dylan fatalnie śpiewa, tragicznie gra na gitarze, OKROPNIE gra na harmonijce, a jak skleisz to wszystko to powstaje jakaś emocja. I Riedel też to potrafił. I potem brat mi kupił harmonijkę, pasowało też dlatego, że była tania (śmiech). Nie dało się na tym grać, ale wystarczyło. Przez to dalej poznałem bluesa. I tak doszedłem do Little Waltera, Jamesa Cottona, Juniora Wellsa – wspaniałych harmonijkarzy chicagowskich – ale czegoś mi brakowało. Nie wiem czy identyfikacji, niestety nie jestem czarny…

Moment, bo się uduszę, daj mi chwilę…

Co się dzieje?

Uczulenie, wszystko pyli i fruwa, rozumiesz… Nagle poczułem, że do mózgu nie dochodzi powietrze… [2 minuty później] Dobra, wracamy!

I właśnie – ich fraza była, moim zdaniem, zbyt uboga. Uczyłem się ich riffów, licków i myślę, że każdy powinien to przejść niezależnie od instrumentu, ale nie potrafiłem się tymi metodami wyrazić. Trochę jak z malarstwem – w obrazach Picassa, mimo że pierdolił zasady, jednak znajdziesz Diego Velázqueza i uważam, że w muzyce tak samo, nie da się wymyślić czegoś zupełnie nowego i każde działanie ma swoją podstawę. I usłyszałem Paula Butterfielda. Wielki biały harmonijkarz, fantastyczny wokalista. Natrafiłem na Lost Electra Sessions – album, który został zgubiony w 1964 roku i wydany dopiero w 1993, wtedy pomyślałem „Boże! Muszę grać jak Paul Butterfield!”. To był gość, którego chciałem imitować, a wiesz jak to jest. Najpierw imitujesz mistrza, później zaczynasz improwizować i wykuwasz własny styl. I muzyków możesz podzielić na takich, którzy skończyli się na poziomie imitacji, takich, którzy osiągnęli w tym taką sprawność, że potrafią imitować na zawołanie i tych, którzy na imitowaniu oparli swój styl i uważam, że kimś takim był właśnie Paul Butterfield. A jeśli chodzi o efekty i elektryfikację – zawsze miałem w sobie strach, że będę grał w bluesowej kapeli, gdzieś w kącie, z takim mikrofonem, który się nazywa bullet, i będę sobie na tej harmonijce wampował (czyli imitował odgłos jadącego pociągu, bardzo wkurwiający zabieg, który moim zdaniem robi z harmonijki pozornie łatwy instrument, bo wystarczy wciągać i wydychać powietrze w rytm!) i nikt nie zwróci na mnie uwagi, czyli pewnie moje ego się odezwało (śmiech). Tego się bałem. I usłyszałem gościa, który się nazywa Jason Ricci i on wywrócił rolę harmonijki do góry nogami! Najlepszy harmonijkarz w historii muzyki. Homoseksualista z Maine, dzisiaj ma żonę… A jego fraza jest gęsta, ale bardzo bluesowa i oparta właśnie na Butterfieldzie! I wtedy znalazłem ten pomost, między klasyką i nowoczesnością. Fraza Butterfielda wrzucona w efekty i otwarte, nowoczesne podejście do muzyki. I muzyka stała się jedna. Nie ma rocka, bluesa, jazzu… NIE MA. Fuzja totalna. Tak jak w życiu – jesteś mężem, kochankiem, taksówkarzem, jeździsz na quadzie i jesteś tym wszystkim co jesteś w stanie wciągnąć. I właśnie taka jest muzyka Ricciego. Po latach widzę w tym minusy, ale nie wtedy. I to wpłynęło na moją grę – chciałem brzmieć jak gitarzysta. Ja nie chcę brzmieć jak harmonijkarz! I nigdy nie chciałem! Moim zdaniem harmonijka jest nudna i ma okropne, infantylne konotacje społeczne, kulturowe… Harmonijkarz to jest zwykle stary, zgnuśniały gość. I jeszcze to brzmienie, kiedy ktoś potrząsa ręką, ten więzienny rejestr… Najgłupsze brzmienie jakie istnieje! Nic w tym nie ma. Brzmi to głupio i pospolicie i dalej uważam, że to niszczy istotę i duszę tego instrumentu. W naszym zespole ona jest jak druga gitara, albo jak hammond. Daje tę wirującą podstawę, wszystko się kręci, a do tego spełnia rolę instrumentu prowadzącego. Ten call and response jest jak gitara do gitary. Co ciekawe – my jesteśmy przez wielu uważani za zespół bluesowy, a przecież nie gramy bluesa (śmiech). Instrumentarium na to wskazuje i na wejściu wszyscy tak sądzą… Dopiero po koncercie wszystko się zmienia (śmiech).

No dobra, mówiłeś o tej drugiej gitarze. Zahaczę momenty kiedy z Gerrym gracie ścianę dźwięku, tak jak w Black Sabbath bas i gitara. Czy ten element został wymyślony i ustalony czy to z życia wyszło? I czy twoje miejsce na froncie było z góry ustalone, czy sam się wepchnąłeś? (śmiech)

Nic z tego nie zostało wymyślone. Wyszło na spotkaniu. Dave [Innes] miał na to trochę wpływ. To się wiąże z tym naszym spotkaniem z kuflem i statywem…

Błagam cię, nie. Nie chcę tego słyszeć. Wszyscy wam to pytanie zadają od 2009 roku i ja już wymiotuję na widok tych słów… Za wszelką cenę chcę uniknąć tej historii.

Ale to jest istotne!

Ale ja nie chcę o tym gadać! Opowiedziałeś to już wszystkim setki razy. Wystarczy.

Ale to jest istotne z trochę innej strony. To znaczy istotne jest co innego niż ten kufel i statyw!

To to już mnie ciekawi (śmiech).

Ważne jest to co ja wtedy powiedziałem do mojej dziewczyny, że „rany jak ja bym chciał grać z tym gościem w zespole!” Właśnie wtedy miałem tę myśl. To był typowy Gerry. Pożyczył od kogoś gitarę, bo swojej nie wziął, wszedł do klubu i ZAPIERDOLIŁ. To było to. Dzikość, ten przester z tym wzmacniaczem… Grał! Wtedy się przedstawił, ja mu powiedziałem, że szukałem go 4 lata, ale później kontakt się urwał. Proza życia… A wiesz wcześniej mi wszyscy mówili, że muszę go poznać. I tak samo było z Dave’em – wszyscy mi opowiadali, że zrobię się mokry jak zobaczę jak gra ten facet. No i faktycznie. Już nie pamiętam jak to się stało, ale w wylądowaliśmy w moim mieszkaniu i jedliśmy z Dave’em pizzę. On mi wtedy opowiadał sporo o sobie, że był sesyjnym muzykiem, że wrócił z Londynu, a Londyn był wtedy dla mnie tak odległy… Od razu czułem, że to mój gość. No i graliśmy, jeszcze wtedy w innym zespole. Repertuar oparty o covery, taki trochę intelektualny blues, gitarzysta niby był w porządku… Pojawił się Grigor. Świetny gość, mocna osobowość, gra doskonale i zaczyna się wszystko zgadzać, ale wypalam do Dave’a: „zadzwoń do tego Jabłońskiego”. A on mówi: „przecież ja go znam jak własną kieszeń! Grałem z nim!” I ciągle go naciskam, żeby chociaż sms’a napisał… No i jak Gerry się wreszcie zgodził, to w tym samym barze spotkała się już cała ekipa. Gerry, Dave, Grigor i ja. I Dave tak zagaił, że jak już jesteśmy, to żebyśmy zagrali i to było TO. Nic już nie było kurwa takie samo. Trwało jam session, a nikt tego dnia po nas nie wyszedł. Nikt! A zagraliśmy dwie piosenki! I nic nie było zaplanowane, nic. I wtedy Gerry potwierdził, że gramy i zakładamy kapelę. Wszystko się ukształtowało. Tylko nie zrozum mnie źle – teraz znamy swoje mocne i słabe strony, wiemy kto za co odpowiada, mamy pewną formułę, ale moja rola w zespole nie wzięła się z przemyśleń. Ona wynika z mojego charakteru. Tak samo z resztą chłopaków. Wszystko zupełnie naturalnie. I dlatego jest dwóch frontmanów. To się łączy też z tym, że ten zespół jest, w pewnym sensie, ziszczeniem moich marzeń. Ja tak to widziałem i co ciekawe, reszta się temu w pewnym sensie poddała, bo identyfikują się z tą wizją. Rozmawiałem o tym z Grigorem i zgodził się. Może to, że widzę ten większy obraz, umiem go poskładać, dobrać farby, zagruntować płótno, sprawia, że tak wszystko kontroluję…a Gerry na tej bazie maluje!

To skoro mówimy o naturalności, braku planu, bardzo radykalne pytanie – muzykiem można się stać, czy trzeba się nim urodzić? Bo ja – niestety – uważam, że to drugie.

Moim zdaniem jedno i drugie. Możesz się nim urodzić, ale też możesz się nim stać. Co to jest talent? Ja go definiuję tak, że na 100 pięciolatków, którzy dostaną gitarę, jeden przy niej zostanie, bo usłyszy jakieś zawołanie. Zainteresuje się tym, zgłębi temat…

No, ale to jak na dłoni widać, że jednak trzeba się z tym urodzić.

Cholera, w sensie tego instynktu to jednak tak. Musisz to usłyszeć, poczuć, wiedzieć, że to jest to. Dla mnie jest to naturalne, ale także wiele się nauczyłem. Musisz czuć jakieś połączenie, ekspresję tych dźwięków… Dla mnie najsmutniejszy akord świata to jest d-moll. Zagraj to na gitarze… Jak tego nie czujesz to nie ma w tobie muzyki.

No to się pokłócimy trochę – są takie społeczności przecież, dla których muzyka jest zawsze wesoła…

No tak, masz rację. Znasz pewnie ten wywiad ze Stańką, gdy mówi o wpływie światła na muzyczność Polaków?

Jasne. Bardzo tę wypowiedź lubię i nawet zahaczyłem o to Trzaskę swego czasu…

I zdecydowanie jest coś w tym. Jest ta słowiańska dusza. Jesteśmy alkoholikami, ułanami, romantykami, straceńcami… Zawsze się postawimy. I wywodząc się z naszego kręgu kulturowego – że się poprawię – ktoś ci zagra d-moll na gitarze, a ty powiesz, że to jest wesołe i fajne, to w ogóle nie powinieneś oddychać. Jak możesz nie słyszeć w d-moll smutku, tragedii, rozszarpania, rozterki, przejebania i bezcelowości życia? Powiedz mi jak? Jak to niczego w tobie nie poruszy, to nie mamy o czym gadać! I to jest właśnie talent muzyczny. Tak samo z czytaniem Bukowskiego, no jak to cię nie porusza… All that matters is how well you walk through the fire. Jedyne co znaczysz, to właśnie to jak idziesz przez ogień. Wartość ma to jak się zachowujesz kiedy jesteś na krawędzi. Ojcem jesteś nie wtedy gdy dzieci są grzeczne, tylko wtedy gdy je wyciągniesz z narkotyków. Ja tak uważam. Mężem jesteś wtedy jak się rozpada małżeństwo. Jak jest dobrze, to to wszystko się po prostu dzieje, jaka jest wtedy twoja rola? Rozumiesz? Jest też drugie motto, które bardzo wiąże mi się z muzyką. Find something you love, and let it kill you. Znajdź co kochasz i pozwól by cię to zabiło! To jest właśnie ta pasja. Nie ma publiczności, nie ma w tym pieniędzy, ale ty coś pokochałeś i pozwalasz by cię wykańczało. Dochodzisz do celu, mozolnie, matka ci mówi żebyś poszedł na ekonomię, wszyscy ci mówią, że to jest złe, a tobie krwawią palce. I jeśli tego nie rozumiesz, to jesteś jak ten pies, co się tu szwenda. Zresztą – wielu muzyków też tego nie rozumie! I dlatego nie lubię z nimi gadać. Muzycy są dla mnie nudni, albo żałośni. Nie wszyscy oczywiście. A najgorzej, jak czuję, że nam zazdroszczą bo zagraliśmy dobry koncert na jakimś festiwalu. Przychodzą i mi się kłaniają i mówią, że jestem artystą… Kurwa, nie znoszę tego. Albo padają mi w ramiona kiedy jem śniadanie w hotelu po koncercie, wtedy sobie myślę: „durniu co ty robisz, staram się po prostu zjeść!”. To mi pokazuje, że taki ktoś nic nie rozumie. Nie lubię większości innych muzyków, naprawdę. Artysta dla mnie wiele znaczy. Z artystą chcę porozmawiać o literaturze, życiu, a jak o muzyce, to nie wiem o jazzie, rocku, a nie ciągle o tym samym, czyli bluesie, dupach i o tym, gdzie kto zagra następny koncert… Nie znoszę też tego hasła „artysta sceniczny”, dla mnie to jest chałturnik, który zabawia ludzi. W tym nie ma sztuki. Uważam, że o sztuce w sensie muzycznym, mówi też wygląd. Mówiłem ci, że kiedyś kupowałem płyty na podstawie zdjęć różnych muzyków. Wiesz kto dla mnie dobrze wygląda? Tom Waits! Podziarany, zniszczony… Tak samo Keith Richards, pomarszczony, skurwiony życiem… A na przykład Wojtek Mazolewski już nie – wygląda jak chłopak z Playboya. Czegoś tu brakuje. To jest dla mnie karykatura. O! Jeszcze Stańko. Real Deal. He fucking did it all… Właśnie: Mazolewski jest wykreowany i jak się uprzesz to go podrobisz, możesz przecież zakładać takie ciuchy, pakować. To obraz, który ludzie chcą zobaczyć, a tej reszty, którą wymieniłem nie podrobisz! Nigdy nie będziesz wyglądał jak Stańko. Ten wygląd bierze się z czegoś innego. To jest prawda i esencja, a droga kurtka skórzana, tatuaże, dobra fryzura, to wszystko za mało… Przecież i tak najważniejsze jest to jak kto gra.

O właśnie. Już abstrahując od wyglądu Mazolewskiego, ja bym właśnie tej gry bronił. Szczególnie na basie. Nie w każdym układzie, ale w Pink Freud na pewno. Sam byłeś pod wrażeniem fragmentu koncertu z repertuarem Autechre i nawet się zgodzę, że wizerunkowo jest przerysowany, ale zamknij oczy i jednak usłyszysz ten ogień.

Tak! Zgoda! Tylko to w przekazie medialnym ginie. Wizerunek artystyczny, który stworzył nie opiera się na jego grze na basie i na kunszcie muzycznym i to mi się nie podoba. Nie każdy tak jak ty, ma to gdzieś i słucha wyłącznie muzyki. I ja wiem dlaczego on stworzył taki a nie inny wizerunek, spoko, zaszedł daleko, ale dla mnie większym artystą jest jego brat, a nikt o nim nie wie. Spytaj na ulicy o Jerzego Mazzolla. Nikt go nie zna. I gwarantuje ci, że na koncertach Wojtka Mazolewskiego jest 3% fanów jazzu.

A mnie to nie interesuje. Dla mnie na koncercie ludzie są po to by wypełnić salę, żeby akustyka była lepsza. O ile mi ktoś nie przeszkadza gadaniem, to mam to gdzieś czy to fan jazzu czy nie.

To tak jak powiedział Stanisław Przybyszewski – sztuka nie jest dla ludu. Koniec. Te 3% to są ludzie z tym instynktem do sztuki i z tym właśnie trzeba się urodzić. Nigdy się tego z zewnątrz nie nauczysz, choćbyś nie wiem co robił. Sens sztuki masz w sobie. Albo czujesz zapach kobiety i podrywasz tę właściwą, albo rwiesz tanie laski. Muzyki to też dotyczy. I nie uwierzę, że jest inaczej.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s