Cześć!
Gdy uderzam teraz w klawiaturę, cały czas podświadomie wyświetla mi się w głowie słowo WRESZCIE. Myślę, że w konkursie na najbardziej opóźnioną publikację roku 2016, ten materiał miałby spore szanse na zwycięstwo, wszak rozmowę odbyliśmy (niemal co do dnia)… pół roku temu.
Tak długi okres dziś wywołuje pewną niezręczność, głównie dlatego, że sporo się w tym czasie – u mego rozmówcy – wydarzyło. Wojtek zagrał więcej koncertów w ramach Warsaw Improvisers Orchestra (porozmawialiśmy tylko o pierwszym z nich), odbył trasę z Jeffem Gburkiem i wziął udział w kilku Impro Mitingach organizowanych w Eufemii – chciałbym podjąć również te tematy, a kilka pytań, które zadałem wolałbym sformułować nieco inaczej, ale to chyba naturalne.
O czym więc rozmawialiśmy?
Rozmowa z Wojtkiem Więckowskim 08-02-2016, Dylemat Caffe Poznań
…a przechodząc do naszych spraw – w pewnej chwili wykonałeś poważny zwrot estetyczny. Mógłbym powiedzieć, że to trochę jak przejście ze światła do ciemności. Skąd przyszła ta zmiana i co mówiło tamto, spokojniejsze, oblicze – i co mówi to obecne, powiedzmy, brutalne?
Faktycznie. O ile wcześniej te moje koncerty solo do projekcji malarskich, to była raczej ambientowa, choć trochę bardziej charcząca – bo gitarowa – muzyka, to dużo zaczęło się zmieniać po koncertach w Mózgu warszawskim i bydgoskim. Dużą część lata spędziłem w Warszawie – trochę czerwca, trochę lipca i oprócz wystaw i koncertów, które grałem gdzie indziej, bardzo często chodziłem do Mózgu Powszechnego, tak zwyczajnie jako słuchacz i te koncerty odcisnęły na mnie silne piętno. Mam na myśli choćby solowy koncert Williama Parkera czy Norberta Stammbergera. Przez to zacząłem też więcej słuchać gitarzystów typu jak Marc Ribot, czy jeszcze więcej Dereka Bailey, którego kiedyś sporo słuchałem, ale jakoś nie potrafiłem się wtedy przerzucić na tak ekstremalne granie na gitarze… Co ciekawe, ja nigdy nie słuchałem gitarzystów grających ambient – dla mnie ambientowo to grają Brian Eno, czy Harold Budd – u mnie zawsze był Frisell. To była dla mnie Biblia czy mitologia. Frisell ogrywający pentatoniki w absolutnie genialny sposób w spokojniejszych numerach ciągle osadzonych w tym – powiedzmy – jazz folku amerykańskim, który mi bardzo leżał ze względu na bluesową przeszłość… I wracając – mnie właśnie ten koncert w Mózgu wykopał z takiego własnego, bezpiecznego muzycznego świata, co też się zbiegło z tym, że zmieniłem instrument…
A co to jest za gitara?
Starcaster Semi-Hollow – reedycja modelu z lat ‘70, który był Hollow-Body, ale był instrumentem niewygodnym i nielubianym. Wzbudzał się strasznie i nigdy nie dorównał Gibsonowi ES, na którego miał być odpowiedzią. Teraz go wznowili, gdzieś tam go produkują w niewielkich ilościach. Kupiłem sobie tę gitarę i jest super. Bardzo dobrze mi się na niej gra, przez co zacząłem odjeżdżać trochę mocniej, zagęściłem fakturę, brzmienie jest bardziej surowe… I taki był koncert, który słyszałeś w Amarancie, on był – jak to sam ująłeś – dosyć brutalny (śmiech).
No tak! (śmiech)
Wyszedłem i chciałem wyeskalować trochę te brzmienia. Zagrać gęściej mocniej, poważnie rozstroić tę gitarę i po prostu zniszczyć to wszystko… (śmiech). Później słyszałeś koncert w Meskalinie, gdzie wziąłem znów sporo z takiego gęstego grania, ostrzejszego. W ten sposób zacząłem, by później móc wejść trochę w te ambientowe przeciągi i zupełnie zminimalizować natężenie, ekspresję i wrócić do odbijania pojedynczych dźwięków i budowania harmonii, zabrzmieć trochę szerzej, zagrać dłuższym dźwiękiem…
Mnie wobec tego zastanawia kwestia improwizacji, bo wydaje mi się, że obecnie improwizujesz jeszcze więcej niż wcześniej. W przeszłości, jeszcze nie tak dawnej, pojawiały się pewne bezowe struktury, a poza nimi oczywiście ogrom improwizacji, ale zawsze oparty o nastrój kompozycji, które zdążyłem wtedy poznać…
Tak…
A czy teraz jest tak, że jeśli ktoś, powiedzmy, cię wkurzy przed wejściem na scenę to zagrasz przez to zupełnie inny koncert niż myślałeś minutę wcześniej?
Tak jak zauważyłeś – wcześniej to były jednak jakieś kompozycje. Z wstępem, rozwinięciem czy nawet jakimś przewodnim, powracającym tematem i w środku wydarzały się różne rzeczy. A teraz? Już w ogóle o tym nie myślę. Te motywy gdzieś tam się przewiną jeden czy dwa, ale nie mogę powiedzieć, że gram te utwory, bo wchodzę na scenę i naprawdę nie mam pojęcia co zagram. Siadam z instrumentem, rozglądam się dookoła, słucham, jest ta chwila relaksu i wsłuchania się mocno w siebie, rzut oka na to co się dzieje na projekcji i to stanowi punkt wyjścia. Zaczynam i już do końca płynę z jakimś prądem…
A jakikolwiek wpływ ma na to wszystko publiczność? Bo przecież na twoich koncertach ludzie milczą, panuje zupełna cisza.
Jasne… Ich obecność nadaje temu sens. To, że ja sobie gram w domu i słuchają tego, co najwyżej, leśne zwierzęta to jedno, a jak słucha tego człowiek jeden czy drugi, to już sam ten fakt jest istotny – ważne, że SĄ. To, że ich nie widzę czy nie słyszę nie ma znaczenia, zresztą celowo nie robię przerw między utworami…
Nie grasz też bisów, przynajmniej ostatnio przestałeś… (śmiech)
Zdarza się (śmiech). Moją intencją jest wprowadzenie słuchacza w jakiś rodzaj transu czy zamyślenia. Nie chcę go wytrącać z równowagi mówieniem do mikrofonu, śpiewaniem, czy czymkolwiek podobnym, bo głos ludzki jest jednak znany dla ucha i automatycznie łączy się codziennością. A tworzenie tych wszystkich abstrakcyjnych dźwięków, wykręcanie ich i kreowanie tej historii ma sprawić, żeby odbiorca faktycznie dokądś odpłynął. I ta sytuacja, która się odbywa w powietrzu, jej częstotliwość, energia, są bardzo istotne. Oczywiście, bywają momenty, że gram na przykład w dość nieszczęśliwym miejscu i to się nie udaje. Czuję, że atmosfera jest gęsta, dominuje jakiś dyskomfort, ale on też może być dobry. Pojawia się obustronne zmaganie – czuję, że ktoś po 15 minutach ma naprawdę ochotę wyjść, ale jednak wysiedzi do końca, a potem po koncercie przyjdzie do mnie i powie, że to był dla niego trudny, ale też ważny koncert, to też dobrze. Ja z jednej strony staram się nie zakłócać wpadania w ten odosobniony stan, ale z drugiej nie ułatwiam tego w żaden sposób, choćby melodiami. Chcę też ludzi rozdrażnić, więc jak ktoś przyjdzie do mnie po koncercie i podzieli się takimi złożonymi odczuciami, to jest dla mnie wielki skarb, bo wiem, że wykonałem swoje zadanie.
No tak, coś się udało, ale potem znów wszystko od nowa?
No tak, bo cała istota tej muzyki polega na tym, żeby każdy koncert zagrać inaczej, nawet jeżeli mam te same narzędzia: slide, e-bow, cały szereg efektów i loop stację… Wiesz – mam kawał płótna i jakąś paletę barw, mam te same patyczki, szpachle, ale za każdym razem to jest nowa rzecz – nie będę przecież robił kopii własnych obrazów, albo pomyślę sobie, że w zeszłym tygodniu namalowałem taki obraz, to teraz namaluję podobny – to mnie nie interesuje i dlatego też nigdy nie zapisuję brzmień, za każdym razem mam tabula rasa. To jest nieskończona liczba możliwości i za każdym razem muszę stworzyć to wszystko od nowa. Od nowa umieszać farby, od nowa ukręcić efekt i tak dalej. Tak samo w obrazie – ten taki live act malarski odbywa się według analogicznych założeń i dlatego mi się to tak wyraźnie skleja z muzyką. Wszystko dzieje się na żywo, idzie w świat i nie ma odwrotu…
Kiedyś mi mówiłeś o procesie komponowania – że bywa tak, że siadasz przed obrazem i patrzysz na niego jakiś czas i potem grasz. Zastanawia mnie, czy jak patrzysz na ten obraz to dźwięk jest dyskusją z twoim odczuciem na temat tego co widzisz, czy to jest próba przeniesienia emocji tego obrazu na dźwięk, czy może jeszcze coś innego?
Nie komplikowałbym tego aż tak… (śmiech) To jest stan umysłu, czy ducha, który jest dla mnie bardzo ważny przed rozpoczęciem jakiegokolwiek aktu twórczego – czy to jest zagruntowanie płótna w pracowni, próba w domu, czy chwila przed koncertem… Nie analizuję tego, nie rozkładam na czynniki pierwsze – ważna jest ta konkretna, bardzo intymna, chwila w której liczy się reakcja złożona z tego co w danym momencie gdzieś tam we mnie zachodzi i ona zostaje przedłużona przez narzędzia które mam. Siadam z instrumentem, zakładam słuchawki na uszy, naprzeciwko stoi obraz i wytwarza się nasza bańka energii w której sobie siedzimy.
Często to robisz?
Oczywiście. Oprócz tego, że podróżuję i cały czas gdzieś tam człowiek jedzie, to mam takie cykle – najpierw tygodniami maluję… maluję, maluję, maluję (śmiech), a później tydzień nagrywania. Zmieniam obrazy i nagrywam do każdego osobno.
To teraz techniczne pytanie… Jesteś chyba jedynym gościem, którego znam, używającego dwóch wzmacniaczy… Domyślam się w jakim celu i mam swoje spostrzeżenia, ale jednak zapytam… Po co? (śmiech).
Gitarzyści używają kilku wzmacniaczy na scenach zazwyczaj po to żeby przełączać je między sobą, bo potrzebują konkretnego brzmienia. Ja mam dwa bo wszystkie moje efekty też są w stereo i specjalnie tak je dobieram żeby to miało sens i brzmiało dobrze, szeroko, klarownie. Chodzi też o efekty – delay i ten cały paning, który się odbywa – lewo / prawo.
Takie trochę quadro…
No nie quadro, bo stereo (śmiech).
(śmiech) No tak, tak… wiadomo – mam na myśli efekt finalny, czyli pełniejsze zawłaszczenie dostępnej przestrzeni. A co to za piece?
Jeden z nich to mój pierwszy lampowy wzmacniacz, który kupiłem już bardzo dawno temu, marshallowski DSL 501. O tyle szczęśliwy, że przy mojej gitarze barytonowej bardzo fajnie rozjaśnia brzmienie, ma przy tym fajny środek. Drugi to Peavey Classic, który jest typowo, powiedzmy, bluesowym wzmacniaczem i jest… tak zajebiście głośny (śmiech), ale przy tym ma bardzo ładny bukiet brzmienia w sobie. Oczywiście, rzęzi trochę, ale taka jego uroda. W końcu lampa to musi rzęzić. Zresztą – to nie jest jakieś elektroniczne granie z komputera, tylko gitara która rzęzi, lampa która rzęzi i sprężyny które się odbijają w reverbach… (śmiech).
A zgadzasz się z taką tezą, że gitary brzmią tylko rozkręcone?
Większość rzeczy brzmi dobrze jak oddycha, ale muzyka, której obydwaj słuchamy i którą się pasjonujemy, to są kameralne koncerty – solo, duety, tria, małe miejsca… Ja, przede wszystkim, potrzebuję dużej membrany w głośniku żeby naprawdę nisko nastrojona gitara do B, wybrzmiała.
Mam też kontroler głośności w urządzeniu, gdzieś tam po drodze, także piece mam jednak rozkręcone dość mocno.
A zdarza ci się je radykalnie podkręcać w czasie koncertu?
No pewnie. Wiesz – ja jestem sam na scenie więc mogę robić co chcę (śmiech).
A wyobrażasz sobie w ogóle jeszcze funkcjonowanie w zespole?
Jasne, bardzo bym chciał. Pierwszy krok, który podjąłem też był niemałym wyzwaniem, czyli koncert z Warsaw Improvisers Orchestra gdzie było 18 muzyków na scenie, a ja po latach grania samemu nagle musiałem się ogarnąć, bo masz 5 klarnetów, 3 saksofony, 4 wokalistów, bębny i dwóch basistów… Super doświadczenie. Dyrygent w osobie Raya Dickaty bardzo fajnie to rozegrał.
Jak to się odbyło?
To działa na zasadzie ustalonego systemu znaków i gestów. W ten sposób dyrygent wskazuje, który muzyk w parze z kimś innym, ma rozpocząć dialog – reszta cicho, albo… nagle wszyscy głośno. To są na tyle świadomi i fajni muzycy, że każdy wnosi konkretną jakość muzyczną i to, że na przykład wszyscy mają nagle grać głośno, nie znaczy, że zrobimy hałas bez sensu – słuchamy siebie.
Czyli ten warunek, że się wszyscy słyszeli był spełniony?
Tak, jasne, że tak, choć wiadomo, że jak masz nagle ścianę dźwięku, to nie słyszysz klarnecisty, który siedzi w drugim kącie sceny, bo masz po drodze jeszcze dwanaście osób, w tym bębniarza (śmiech).
A jeszcze jeśli chodzi o zespół – czy przez to, że tak długo grasz sam, to obecnie przy okazji ewentualnego zespołu widzisz się tylko w roli lidera?
Nie. Mam sporo pokory. Zresztą mam nagranie z Warsaw Improvisers Orchestra i potrafię się wycofać, naprawdę, nie mam parcia by być na wierzchu cały czas. Przyszedłem też posłuchać kolegów i odnieść się do tego co robią i dla mnie to była wielka sprawa, naprawdę. Kiedy jestem sam na scenie nie mam bodźca w postaci drugiego muzyka, a tu mam nagle bodziec razy… tysiąc! A co do zespołu – myślę o duetach, składach trzyosobowych – pomysły są, tylko ja gdzieś jestem trochę pomiędzy. Mieszkam w tym lesie i mocno jestem skupiony na kwestii malowania. Tam mam pracownię, tam mam warunki i tam mi jest dobrze.
No właśnie, ale jak jesteś w lesie to tak jakbyś był odseparowany od świata… czy te dźwięki, które tworzysz i obrazy które malujesz to ma w ogóle cokolwiek wspólnego z profanum czy tylko sacrum?
Ja w tej Warszawie jednak siedzę trochę. Zawsze w miesiącu spędzę tam ileś czasu i chodzę na koncerty, chodzę na wystawy, obracam się wśród ludzi i to nie jest tak, że jestem kompletnym dzikusem, choć może trochę… Poza tym mówisz, że na wsi jestem odcięty od rzeczywistości – jestem bliżej rzeczywistości jak jestem na wsi niż gdziekolwiek indziej! Chodzi o takie ultimate wyciszenie. Jestem zupełnie sam z tym co robię, ale też z bagażem doświadczeń, który zbieram wyjeżdżając stamtąd.
Kolejna rzecz to kwestia slide’u – jakby mnie ktoś zapytał o twoje muzyczne wyróżniki to slide by się tam na pewno pojawił i – bo się nigdy nie przyjrzałem wystarczająco uważnie – korzystasz z różnych czy tylko stalowego? Co w tym brzmieniu sprawia, że wciąż się go trzymasz?
Po pierwsze – używam różnych. Mam metalowy, plastikowy, szklany i ceramiczny i one wszystkie robią różne co innego. Plastikowy czy szklany daje cieplejsze brzmienie, bardziej okrągłe, a ten metalowy jest ciężki, ma grube ścianki. Slide jest o tyle fajny, że w połączeniu z e-bow…
Właśnie, o to też miałem zapytać…
Mnie strasznie kręcą instrumenty smyczkowe, przede wszystkim wiolonczele, albo gdy ktoś gra na kontrabasie smyczkiem to jest dla mnie coś bardzo, bardzo przyjemnego. Słucham bardzo dużo Kronos Quartet i utworów Gavina Brayarsa czy Murreya Shaffera na smyczki. Utwory Mortona Feldmana, który pisał na kwartety smyczkowe… To są moje w ogóle ulubione rzeczy i narzędzia, których używam, pozwalają w jakiś sposób nawiązać do brzmienia czy to wiolonczeli czy kontrabasu, z racji tego, że tak nisko stroję instrument, mam bardzo grube struny, co daje jakiś wachlarz brzmień inny niż, powiedzmy, typowy. Upodobałem sobie slide już bardzo dawno temu, całe życie praktycznie grałem rurą no i jest dużo rzeczy, które można z tym wykombinować. Poza tym ta rura na małym palcu stała się dla mnie tak nieodłącznym elementem, tyle lat grania bluesa… Zawsze miałem gitarę w otwartym stroju, żeby móc kłaść akordy slide`em i jeszcze – co niewiele osób robi – gdy położysz slide na gryfie to dodatkowo palcami bliżej główki możesz przycisnąć struny i tworzyć akordy i one też brzmią ciekawie – inaczej trochę.
To mam jeszcze jedną myśl, dotyczącą miejsc w których przychodzi ci grać – czy według ciebie są sale koncertowe które żyją? Nie tyle ze względu na publiczność, tylko tak… same z siebie?
Pewnie że tak. To jest też poniekąd to co mówiłem o sytuacji w której jest publiczność, nawet jak jej nie widzę i nie słyszę – to się czuje. Te hektolitry potu wylane przez muzyków na scenie, jakaś tam historia, która się wytworzyła i to powietrze, którymi ściany są przesiąknięte… Czujesz to jak wchodzisz do klubu, nawet po raz pierwszy, że to jest wyjątkowe miejsce. Dla mnie naprawdę każde miejsce jest ważne i owszem – są miejsca z długą historią kilkunasto-kilkudziesięcioletnią, które widziały naprawdę setki muzyków jak Mózg bydgoski, czy nasz Blue Note w Poznaniu… Za każdym razem to jest zupełnie inne doświadczenie, ale zawsze w jakiś sposób podniecające, nawet jeżeli miejsce na pierwszy rzut oka jest nieciekawe, bo trzeba będzie się z znów z czymś zmierzyć…