Przyznam, że mimo miesiąca przygotowań, w chwili gdy usiedliśmy obok siebie, towarzyszyło mi poczucie, że zupełnie nie mam pojęcia czy ta rozmowa się uda i czy w ogóle ma sens, bo On mówi przede wszystkim przez muzykę i to na tak wiele sposobów, że próba analizowania tej treści dalece przekracza moje możliwości. Jak poszło?
Rozmowa z Maciem Morettim / 26.03.2017 / LAS, Poznań
Teraz, bezpośrednio po koncercie mam wrażenie, że estetyka LXMP jest przepełniona żartem, by poniekąd ukryć potężny ładunek siły, czy wręcz zatraceńczego zaangażowania tkwiącego we wnętrzu tej muzyki i zastanawiam się czy mam rację, czy zupełnie nie?
Ja nie myślę o tym w ten sposób – dla mnie, to normalna forma ekspresji, niewymyślona i niewykalkulowana, tylko, jak zwykle, jest to taka muzyka, którą sam chciałbym usłyszeć. Chciałbym pójść na taki koncert i zobaczyć taki zespół. I to nie jest ani humorystyczne, ani niehumorystyczne, po prostu jest jakie jest. Wychodzi tutaj pewne odzwierciedlenie naszych osobowości, tak samo przeżywających głęboko różne sprawy, jak i śmiejących się z nich i dlatego nie mam poczucia, że to jest ukrywanie, albo obchodzenie jakiegoś tematu.
Trzyma się mnie też taka myśl, że jesteście zespołem na każdym poziomie, nie tylko muzycznym – skąd bierze się taki rodzaj porozumienia?
To wynika z relacji osobistej i podobnego spojrzenia na życie i na muzykę, w przypadku większości zespołów, w których gram (nawet nie wiem czy nie w każdym z nich), liczą się przede wszystkim ludzie, a dopiero potem myślę o nich jako o muzykach i to nie oznacza, że muzyka jest nieważna; tylko, że lepiej jest robić fajną muzykę z fajnymi ludźmi, niż robić fajną muzykę z niefajnymi ludźmi (śmiech). My się znamy od wielu lat, ja potrzebowałem takiego Piotrka żeby móc realizować pewne pomysły, które mam, a faktycznie funkcjonuje u nas porozumienie pozawerbalne na bardzo wysokim poziomie, czyli w skrócie: koleżeństwo + szaleństwo.
Czy Ty jakkolwiek dzielisz muzykę, czy muzyka jest jedna?
Jedna. Nie dzielę (śmiech). Często się mówi, że muzyka jest albo dobra albo zła, subiektywnie oczywiście oceniając, i może ewentualnie w ten sposób.
A czegoś w muzyce nie wolno?
Nie no, wszystko wolno.
A ściemniać?
Jak chcesz ściemniać, to dlaczego nie? (śmiech) Czasem ciężko to ocenić. Wydaje Ci się, że ktoś jest całkowicie szczery, a ściemnia. Ty jako muzyk wiesz czy ściemniasz czy nie, albo przynajmniej wydaje Ci się, że wiesz, a ludzie jeśli mają radary dobrze nastawione to też wyczują czy mówisz prawdę czy nie, a poza tym są pewnie tacy odbiorcy, którzy lubią ściemnioną muzykę i sprawia im przyjemność obcowanie z nią. Z jakiegoś powodu ludzie wybierają muzykę jako formę komunikacji. Tak jak mówimy o różnych rzeczach w różny sposób i tak jak się wielorako obchodzimy z ludźmi, bo każdy ma jakieś przyzwyczajenia, traumy – tak samo jest z muzyką, bo to jakiś język z którego korzystasz i albo używasz go do przekazania czegoś głębokiego i opisujesz przy jego pomocy wszystko co tylko możesz, a niektórzy ograniczają się do przekazywania umów kontrahenckich (śmiech). Tak że w muzyce można wszystko.
Co w takim razie definiuje dla Ciebie dobry koncert?
Masz na myśli koncert, który wykonuję?
Tak.
Patrzę na to całkowicie subiektywnie i udany koncert to taki po którym wiem, że zagraliśmy dobrze – trochę masło maślane i musiałbym się zastanowić co to oznacza, tak naprawdę, bo bardziej to czuję niż wiem – np. po skończeniu koncertu, jeśli chodzi o przepływ energii, czy sytuacje improwizowane dobrze się zazębiły, czy wszystkie napięcia i odpuszczenia były w dobrym momencie… Mam na myśli głównie to, że sam potrafię ocenić czy jestem zadowolony z naszego występu czy nie i nawet jak mi ktoś powie, że był totalnie chujowy, a sądzę, że było odwrotnie to sobie nic z tego nie robię. Oczywiście działa to również w drugą stronę.
Skoro zdanie innych w tej sytuacji niespecjalnie ma znaczenie…
Chodzi o to, że pierwszą instancją są moje odczucia – jeśli po koncercie ktoś mi powie o swoich refleksjach i spostrzeżeniach to to jest cenne i zawsze warto tego posłuchać, ale dla własnego świętego spokoju – choć to w sumie nawet nie jest jakaś moja decyzja – bo po prostu tak mam, [że słucham siebie] i traktuję to jako moje opowiadanie, moją historię i tak jak się nie tłumaczę ze swojego życia, tak samo nie muszę tłumaczyć się z muzyki. Chcę zrobić coś konkretnego i po fakcie wiem czy to wyszło właściwie czy nie. I oczywiście fajnie, że ludzie są – super jest mieć z nimi kontakt, bo robimy to też dla nich, żeby mogli z nami o tym pogadać, przejrzeć się w tym, odbić od tego. Być w tym z nami.
To teraz pytanie, które na pewnej płaszczyźnie wydaje mi się łączyć z tym co powiedziałeś – czy ty grając skupiasz się na swoich partiach w sposób wewnętrzny czy zewnętrzny? Na ile chodzi o kontakt z odbywającą się w powietrzu sytuacją, a na ile z sobą samym i czy Twoje podejście jest inne np. w Shofarze, a inne przy LXMP czy Mitch & Mitch?
[dłuższe milczenie] To jest ciekawe. Shofar jest w ogóle interesującym zagadnieniem, bo tam te formy są bardzo rozciągnięte. To nie są skomplikowane utwory, ale ich założenie jest bardzo swobodne i proces improwizacji z Rafałem i Mikołajem kojarzy mi się z długą opowieścią. W LXMP nawet jak pojawiają się improwizacje to są one mocno osadzone w strukturze utworów i możemy je mocno naginać. W Shofarze jedyną wiadomą jest temat i na tym koniec – nie wiemy czy w ogóle się powtórzy, czasem wraca czasem nie, czasem się zmieni i to jest ta różnica. A odnośnie grania do wewnątrz bądź na zewnątrz – w LXMP na pewno to drugie, bo musimy się spotkać i zetknąć, żeby zrobić to co sobie założyliśmy, a w Shofarze jest dokładnie odwrotnie – funkcjonuje zupełnie inna metoda i tam całkowicie się odłączam i z założenia gram wyłącznie swoją indywidualną rzecz, bez myślenia o tym co robi Raphael i Mikołaj. I też jest tak, że grając taką muzykę, czym jesteś starszy – choć tu każdy ma swoją filozofię, ale też wielu muzyków pewnie potwierdzi to co teraz powiem – zaczynasz odcedzać środki i tego co musisz powiedzieć jest coraz mniej. Shofar zdecydowanie mnie resetuje, przenosi gdzieś indziej.
Wspomniałeś teraz o takim stanie do którego zakładam, że pewien rodzaj wyciszenia i dźwięczności jest potrzebny by go osiągnąć i chciałbym przeskoczyć w zupełnie inną rzeczywistość, czyli na festiwal – widzę, że dla wielu muzyków te warunki są problemem, bo duża scena, publiczność daleko i tak dalej…
My zawsze organizujemy scenę w sposób intymny – nieważne czy gramy w 3 osoby czy w 17, zawsze jesteśmy maksymalnie blisko siebie i blisko krawędzi sceny, czyli wycinamy swoją własną przestrzeń i nie masz wtedy wrażenia, że jesteś w jakimś Teatrze Wielkim, bo budujesz coś na kształt własnej sali prób. Druga sprawa – ja osobiście nie robię z tego wielkiego halo – czy gram tutaj, czy na OFFie, dla tysiąca osób czy większej liczby. Nie ma to dla mnie różnicy, ale wolę grać w małych klubach na powiedzmy 50 czy 150 osób, masz ludzi tuż przed sobą, przekaz jest bardzo bezpośredni. Oczywiście na festiwalu kto ma słuchać ten będzie słuchał. Mi wystarczy jak widzę kilka osób, które kumają o co chodzi. Także w sumie jest to kwestia barierki i odległości, ale nic więcej się nie zmienia i nawet jak mam grać nagle o 15.00 co się czasem zdarza, to i tak myślę zawsze o tym jak to ograć i jak taką – teoretycznie niesprzyjającą sytuację, oszukać i mieć z niej coś dla siebie.
Mówimy sporo o emocjach, a podchodzisz jakkolwiek intelektualnie do muzyki?
Chyba nie, bo mi się wydaje, że nie myślę kiedy gram (śmiech). Nie koncypuję, nie uczę się jakichś figurek, które potem mógłbym w improwizacji teoretycznie wykorzystać, nie wiem w ogóle czy tak się robi? Może ktoś tak gra, ale u mnie to się po prostu dzieje. I wiadomo, że jakaś intelektualna przekora bywa w to wpisana, ale ona zawsze pojawia się ćwierć sekundy przed świadomością.
A jak wobec tego podchodzisz do studia, które jest chyba dość chłodną rzeczywistością? Zakładam, że dość dobrze się tam czujesz bo nowa płyta Mitchów brzmi – wydaje mi się – swobodnie, a wiem, że dla wielu uzyskanie takiego efektu bywa trudne…
Jak wiem co chcę nagrać, to nie ma w tym dla mnie jakiegoś elementu, który mi doskwiera czy mnie męczy. Mam taki charakter, że zawsze szukam jasnych stron w danej sytuacji i tu też znajdę coś, co będzie albo wyzwaniem, albo przyjemnością, więc mam luz i się nie przejmuję. Pewnie muzyk sesyjny, który ma w studiu nagrywać na 116 BPM albo straci pracę – może się stresować, jak nie może tego zagrać i taki stres bym zrozumiał, ale poza tym? Jeśli wiesz co chcesz zrobić to osiągasz to i koniec.
A czy wobec tego zostawiasz sobie przestrzeń w studiu na coś co wypadnie poza plan i np. zmieni wcześniejszą koncepcję?
Nie, bo nie mamy takich budżetów żeby siedzieć w studiu 2 miesiące – wchodzimy do studia mając już swoje założenie, więc studio jest tylko recorderem. Wchodzimy, nagrywamy, potem miksujemy i jest gotowe. Przy muzyce improwizowanej, mimo wszystko, bardzo podobnie. Rolą studia jest nagranie materiału.
Kiedy rozmawiałem niedawno z Teo Olterem to przyznał, że jego gra na gitarze mocno odcisnęła się na tym jak traktuje bębny, że bez tego doświadczenia nie skupiałby się tak mocno na graniu melodii na bębnach, a jaki wpływ na Twoje partie perkusyjne ma gra na basie?
To, że gram na basie dla mojego perkusisty jest błogosławieństwem i w drugą stronę tak samo. Te dwa nurty – choć oba rytmiczne – zmieniają ogólne spojrzenie. Zresztą nigdy nie myślałem o sobie jako o bębniarzu, albo basiście i do dziś tak jest. Gram na tych instrumentach, ale zawsze chciałem po prostu być muzykiem. Ale ten wpływ ewidentnie tutaj widać, ponieważ jak gram na bębnach to myślę o tym co bas mógłby robić w tym czasie, a gdy jestem basistą to wiem co bym chciał by robił w tym czasie perkusista i w LXMP jest idealna sytuacja bo wprowadzam te dwie rzeczy naraz w czasie rzeczywistym (śmiech).
To już na koniec spostrzeżenie mojej Żony, która na podstawie kilku Twoich wypowiedzi stwierdziła, że jesteś jedynym żyjącym przedstawicielem psychodelii werbalnej.
Co to oznacza?
Nie wiem do końca (śmiech)… powiedziała, że do tego grona zalicza też Johna Lennona i mówi, że oglądając wywiady z Beatlesami zauważa sporo podobieństwo między Wami i jak się czujesz jako jedyny żyjący przedstawiciel tej elitarnej grupy?
(śmiech) No nieźle, jest to niesamowicie ciekawe… psychodelia werbalna, brzmi to dobrze. Mimo że nie jestem sobie w stanie – nadal – wyobrazić czym ona właściwie miałaby być… a może chodzi o to, że w wielu sytuacjach nie bardzo lubię odpowiadać na niektóre pytania i np. mówić o muzyce. Nie jestem typem analitycznym, a jest ona od zawsze tak ważnym i intymnym elementem mojego życia, że nie mam potrzeby dowiadywania się czegoś więcej poza tym co czuję, więc może psychodelia werbalna polega na tym, że niekiedy pierdolę ekstremalne głupoty, a ludzie to potem puszczają w eter? Jeśli więc o to chodzi to bardzo się cieszę, że jestem psychodelicznym werbalistą.
Fotografia: Maks Krybus