JEDEN, JEDEN, JEDEN (rozmowa z Joanną Dudą)


Pisałem wielokrotnie, że jednym z obiawów czarowności Psa Andaluzyjskiego jest to, że wciąż przeprowadzam w nim wywiady… wcześniej niezaplanowane. Od ostatniej takiej rozmowy minął prawie rok, a zaklęcie wciąż działa.

Po 15 minutach od rozpoczącia koncertu zacząłem impulsywnie zapisywać pytania i szczęśliwie mieliśmy później sporo czasu na wymianę myśli. To brzmi pewnie jak wyświechtany banał, ale pozostaję silnie przekonany, że to jakiś nowy początek. Wzmacniają to moje wrażenie, okoliczności: pierwszy koncert z zupełnie nowym materiałem… Dodajmy dla pełnej jasności: świetny koncert, ze świetnym materiałem.

Rozmowa z Joanną Dudą / 07.02.2019 / Pies Andaluzyjski, Poznań

Zacznę od tego, że w zeszłym roku miała miejsce premiera utworu Jagody Szmytki napisanego dla Kronos Quartet: Means of transport. Pomiędzy partiami smyków pojawiały się sample imitujące, zgodnie z tytułem, odgłosy ulicy, klaksonu samochodowego, tramwajów i tak dalej… Słuchając cię dziś pomyślałem, że słowem-kluczem dla tej muzyki jest sytuacja i jej kinestetyczny wymiar. Przypomniało mi się też to co powiedział Raphael Rogiński, czyli że muzyka powinna być, jego zdaniem, soundtrackiem rzeczywistości; ale jednocześnie nie wydawało mi się by twoje utwory pełniły jakkolwiek rolę komentarza, czy miały funkcję publicystyczną. Bardziej liczyło się uczestnictwo w tych sytuacjach niż ich ocena czy obserwacja, a one wszystkie i myśli w nie wplątane, odbijały się w dziś ujawnionych dźwiękach, jak w lustrze. I wracając do utworu Jagody Szmytki – myślę, że zamysł miała podobny, ale jej się to zupełnie nie udało. Odebrałem całość jako płytką i jakoś powierzchowną ilustrację… No i bardziej ogólna myśl o dzisiejszym koncercie, czyli generalna potrzeba skupienia – bo ta muzyka była TYLKO do słuchania… zgadzasz się w ogóle z tym co powiedziałem? (śmiech)

Od początku – utworu Jagody Szmytki nie słyszałam, więc ciężko mi się odnieść i wypowiedzieć na ten temat. Znam ją osobiście, cenię to co robi, ma ona jakiś tam pomysł na siebie i uważam, że realizuje go bardzo fajnie. Jagoda ma też taką wiedzę z jaką dotychczas się nie spotkałam, to wybitna osoba i nie można jej tego ująć. A z myślą, którą wypowiedziałeś w swoim długim zdaniu zgadzam się – ja zaczęłam robić tę płytę w 2016 roku, ale materiały gromadziłam dużo wcześniej i one są wynikiem wielu różnych współrzędnych, które się wydarzyły w tamtych i obecnych czasach: moich podróży, pracy z teatrem, bardzo dużo robiłam field recordingu, miałam wiele do czynienia z językiem… Język mnie fascynuje. W mojej muzyce słowa mają bardzo ważne miejsce i – tak jak powiedziałeś – nie pełnią funkcji publicystycznej, zupełnie nie. Aż ciężko mi określić jak ja ich właściwie używam… Są na pewno integralną częścią muzyki, a to się często nie udaje i dlatego chciałam znaleźć instrumentację brzmienia głosu, która komponując się z kolejnymi warstwami, tworzy nową wartość. Jest taka teoria, że nie rozumiejąc treści zawartej w zdaniu, możemy ją odczytać z intonacji i znaczenie słów objąć intuicyjnie. To jest przepiękne i wtedy nie trzeba śpiewać melodii, bo ona już jest tam jest! W każdym słowie, czy zdaniu czytanym przez lektora, gdy mówi: Im Hades haltet dein Name wieder… Intrygujące zjawisko i zagadnienie; dlatego głosu i tekstu jest w mojej muzyce tak dużo… tak mi się wydaje (śmiech).

Powiedziałaś o intuicyjności i czytaniu języka bez świadomości znaczenia – jestem coraz bliższy przekonania, że jeśli mówimy o muzykach, to w artykulacji wychodzi właściwie wszystko, chyba nawet to czy muzyk jadł śniadanie…

Mhm (śmiech).

A przy okazji tego materiału ten parametr w zasadzie nie istnieje. Bo tej dynamiki, drgań… Pianista, Piotr Kałużny, powiedział mi ostatnio, że różnica między grą na elektrycznym pianinie, a graniem na fortepianie jest miażdżąca, bo fortepian na to co on robi odpowiada i to wpływa na jego kolejne ruchy, a podobnej inspiracji na elektrycznym odpowiedniku w ogóle nie czuje…

Tak, ale to jest bardzo fizyczne, a tutaj mamy do czynienia z materią komputera, układami scalonymi, czyli zupełnie inną historią i podejściem. Przyznaję szczerze – miałam z tym długo problem i trudno mi było się przekonać do komputera i kontrolerów, ale dały mi one możliwości, których nie mam na instrumentach i ta artykulacja – którą mimo wszystko udaje mi się uzyskać – to już nie jest droga uderzania palca w klawisz i wyzwolenia mechanizmu młoteczkowego, ale bardziej myślenie warstwami i dopasowywanie ich do siebie. Oczywiście – mam je wcześniej przygotowane, ale nie znam ich na pamięć i nie wiem co tam jest tak do końca (śmiech), dużo rozwiązań wychodzi jakby przypadkowo, ale… wiem, że to nie jest przypadek. Popełniam szereg mikro decyzji w mikro sekundach i one się sprawdzają – to jest ta artykulacja – podejmowanie decyzji w ekstremalnie krótkim czasie; ponieważ komputer jest bardzo powolny i żeby utrzymać narrację i energię, panować nad dramaturgią występu, trzeba BARDZO myśleć w przód. Mam do dyspozycji klocki, kolory, mały OP-1 przypominający trochę klawisz, więc coś jednak mogę zagrać (śmiech). Mam w nim też szereg sampli, choć dziś de facto z niego nie korzystałam. Chyba moje powołanie w pracy z komputerem to próba zrobienia z niego nowego instrumentu, korzystając z brzmień akustycznych, które do niego wpuszczam i przetwarzam…

Czyli komputer ma się stać bardziej ludzki?

Myślę, że tak! Jak najbardziej – on się staje bardzo biologiczny. Wiesz, ja gram cały czas bez rytmu i tempa. Kompletnie omijam to całe zagadnienie w Abletonie, który… jest oparty na tempie, a ja to ignoruję. Lubię nieoczywiste rzeczy, wieloznaczności i to jest kierunek, który już dawno obrałam. A wiem, że puls i tak jest wyczuwalny i uważam, że jesteśmy na tym etapie, że można sobie na to pozwolić; wydaje ci się, że nie ma się o co zaczepić, a jednak ta pętla tam gdzieś jest! Powtarzalność brzmień sprawia, że je rozpoznajesz i czujesz tętno, którego bardzo pilnuję. Ono jest oczywiście bardzo, bardzo, BARDZO pomiędzy – jest OKROPNIE pomiędzy, ale wtedy czuję błogość i chcę by słuchacz też ją poczuł.

A czy liczba ludzi na sali ma znaczenie? To wpływa na start i rozwój dźwięku? No i… dziś nikt nie gadał.

Ja tego tak nie hierarchizuję. Nie ma znaczenia czy jest ich mało czy dużo, ale publika jest bardzo ważna i ważne jest to, że oni są. Energetycznie istotne jest natężenie ich obecności. Grałam wiele koncertów solo – również elektronicznych – i zazwyczaj nie ma szmerów. Może to kwestia przypadku? Może trafiam na dobrą publiczność? Może udaje mi się ich zahipnotyzować? Miejmy nadzieję, że tak jest (śmiech), a jeśli to się nie udaje, to jestem w stanie modulować przebieg koncertu i wtedy robię wszystko by zwrócili na mnie uwagę i środki, których używam, działają (śmiech).

Podkręcasz głośność?

Właśnie wręcz odwrotnie! Bo przecież większość chce słuchać, w ten sposób problem się rozwiązuje…

A jak podchodzisz do koncertów solo na trasie?

To jest pierwsza trasa z tym materiałem i pierwszy koncert, więc mogę ci odpowiedzieć w niedzielę (śmiech), ale znając siebie – każdy kolejny będzie lepszy. Dopiero wtedy udaje mi się wykokosić na tej kanapie, wtedy się rozsiadam, a lubię intensywność i rutynę. Lubię pracować i wierzę w regularność i to, że ona jest jakoś zgodna z naszymi organizmami: jemy codziennie to samo, robimy podobne rzeczy, jest w tym jakiś klucz. Ta trasowość wyjdzie na plus i będę o to walczyć by za każdym razem koncertów było kilka dzień po dniu, bo znam siebie, wiem, że jestem długodystansowcem, dużo mi to daje i strasznie się cieszę, bo płyta otworzyła mi tę drogę, a wcześniej trudno mi było znaleźć motywację, by utrzymać dyscyplinę w tych solowych występach. Teraz wiem, że to się uda i już jestem na tropie kolejnej płyty, czuję co we mnie nowego drzemie.

No właśnie, nagrana płyta – z jednej strony nie miałem wrażenia, że na koncercie zachodzi jakiekolwiek odgrywanie, ale na końcu wspomniałaś o próbie odtworzenia materiału studyjnego.

Tak, ale to nie polega na odgrywaniu – nie jestem w stanie zagrać wszystkich nagranych warstw. Próbowałam wyciągnąć z nich ekstrakt i moim sposobem na to było remiksowanie samej siebie. Jest utwór – fuga – ma ileś pokazów tematu, potem jest część środkowa i trzecia, ostatnia. Muszę przez tę formę jakoś przejść i nieważne czy zagram temat na syntezatorze i nagle on się urwie, czy jednak odpalę sampla, którym wykreuję tło, a potem co innego… Wobec każdego utworu wyznaczyłam sobie jakieś zadania, niektóre zupełnie pomieszałam ze sobą, jednego utworu w ogóle nie zagrałam, a jednego z zagranych, w ogóle nie ma na płycie (śmiech). Część z nich jest absolutnie nie do zagrania bez fortepianu i to jest kolejne wyzwanie i jednak… da się to zrobić, właśnie się dziś okazało (śmiech).

O! Fortepian – pianiści i perkusiści mają pewien kłopot, często nie mogą grać na swoim instrumencie na koncertach z przyczyn logistycznych. Czy to jest jakiś problem dla ciebie?

Wiesz co, każdy instrument ma swoją duszę i z każdego można coś wyciągnąć. Najważniejsze jest by nagłośnieniowiec potrafił to dostrzec i ustawić, żeby nie było w głośnikach – przepraszam za wyrażenie – gluta, ma być słychać co gram. Ja bardzo dużo grałam na takim kompletnie zdezelowanym szpinecie i wiele go jest na płycie i to było niesamowicie inspirujące doznanie i gdyby on był właśnie taki: wspaniały, nastrojony i nowy, to w ogóle nie czułabym tej satysfakcji. O to chodziło, że jest taki jaki jest: rozjebany, zakurzony, zapluty, a pani z portierni go ze mną wnosiła do takiej Toyoty combi… i w tym szukam piękna. Mam fortepian, który dostałam od Kuby Janickiego – był kompletnym trupem i został wyremontowany, mój ojciec włożył w to pieniądze, zrobił to dla mnie, preparowałam go i super! To nie jest żadna perła fortepianowego orientu (śmiech), tylko jakaś niemiecka manufaktura zupełnie nieznana, a zabrzmiał jak petarda. Zrobiłam z niego instrument, którego używam, bo zależy mi jednak na pewnej powtarzalności brzmień – wtedy uzyskuję spójność. Tak że granie na nieswoim instrumencie to nie jest problem, mam do nich inne podejście, tak samo jak do komputerów.

A jeszcze zahaczając o płytę, zajęłaś się również produkcją. Czy brak kogoś z zewnątrz nie był utrudnieniem?

Nie, nie. Absolutnie jest to ułatwienie (śmiech). Po prostu mam swoją wizję. Dawno temu wyszłam od lo-fiowego klimatu i nie wiem czy to adekwatne porównanie, ale jest taki artysta Louis Cole i on również, między innymi, występuje solo, jest bębniarzem, absolutnie genialnym. I on potrafi zagrać na wszystkim: beznadziejnym, najtańszym zestawie i… brzmi zawsze tak samo. To jest jego sound. A takie podejście producenckie to chyba znak tych czasów, jest mnóstwo osób działających solo, produkujących własne rzeczy. Thundercat wiadomo, że ma trio, ale nagrywa płyty pod szyldem Thoundercat i oczywiście Flying Lotus mu pomaga robić bębny, ale jakoś nie wierzę żeby ingerował w jego wizję. Myślę, że – tak ogólnie – to jest następny krok w rozwoju muzyki. Nie ma już tego rozróżnienia, że jesteś wirtuozem instrumentu i ktoś musi ci pomóc stworzyć twoją muzykę – nie. Ona jest w tobie, grasz na instrumencie tak czy inaczej, masz pomysł i go realizujesz. A technika jest tak rozwinięta, że ci w tym pomoże i polegając na: mózgu, sercu, uchu i wszystkich innych dostępnych zmysłach, jesteś w stanie zrobić coś bardzo, bardzo osobistego i to będzie odpowiadało temu kim kim jesteś. Ten dystans się skraca.

Pojawiły nam się różne konfiguracje, masz jakąś ulubioną liczbę osób w składzie?

Lubię trio, dla mnie to jest liczba doskonała i w różnych religiach są różne interesujące podania na ten temat. Lubię też duety, miałam ich pełno – mam zresztą nadal – natomiast trio jest jakoś wyjątkowe, jest pełnią w totalnym minimalizmie. Nie ma, jak w duecie, ułożenia jeden na jeden, nie ma też dwa na dwa, jak kwartecie, tylko jest kurczę… jeden, jeden, jeden! A zawsze jeden od jeden się w tym przypadku różni… Mam zamiar w tym roku nagrać płytę z moim trio…

A jeszcze w kwestii studia – lubisz tę przestrzeń czy niezupełnie?

Nie mam z nią problemu, ale w studiu nagrałam wyłącznie część partii fortepianu (śmiech) i to niezbyt dużą. Czasem mam kłopot, kiedy w studiu jestem sama, bo trudniej wykrzesać z siebie adrenalinę; jestem dzieckiem klasyki i dużo czasu spędziłam w salkach, które trochę były jak takie małe studia, a gdy ćwiczysz, to podobnie się w nich czujesz. Z zespołem zupełnie nie – wtedy bardzo kocham studio, robiłam też studyjne rzeczy, nagrywałam reklamy z Markiem Raczkowskim dla Przekroju, co było strasznie śmieszne za każdym razem, więc studio świetnie mi się kojarzy i lubię pracę w nim. Gdybym nie koncertowała tak dużo, to może zostałabym realizatorem, bo lubię siedzieć i dłubać, to leży w moim charakterze.

Powiedziałaś, że jesteś dzieckiem klasyki – jakie masz zdanie o klasycznym wykształceniu?

Zawdzięczam klasyce przede wszystkim technikę gry na fortepianie, która jest niezastąpiona. Gdybym uczyła się w szkole jazzowej nie miałabym dostępu do niej, a to jest kluczowe w wielu momentach, bo nie mam czasu żeby ćwiczyć i dzięki temu jestem w stanie utrzymać formę. Na klasycznych studiach miałam taki przedmiot jak zespół i wszystko czego się dowiedziałam na tym przedmiocie – a uniwersytet w Gdańsku ma bardzo dobrą sekcję kameralistyki – się sprawdziło w innych zespołach. WSZYSTKO, naprawdę. Daleka jestem od sztucznych podziałów i tworzenia granic; utwory sprzed 200 czy 300 lat, to po prostu utwory z przeszłości i nie musimy ich oddzielać od teraźniejszości, po co? Muzyka renesansowa, pre-barokowa… Bardzo się cieszę, że jest na przykład coraz więcej wykonań muzyki dawniejszej na pianoforte, a nie na fortepianie. To instrument, który poprzedzał trochę fortapian – ma inny mechanizm, jest inna technika gry… Albo brzmienie viola de gamba – ja z tego czerpię, bo to kopalnia i zawsze będę szukać również w tych rejonach; i dobrze, że dzisiejsi kompozytorzy zaczynają sięgać do tych środków, które dają im jazzowo-improwizujące ścieżki. Następuje fajne przenikanie. Już nie trzeba połykać kija od szczotki i udawać, że się jest nie wiadomo kim. Oni komponują, robią swoje i to jest dostępne dla ludzi, a nie takie intelektualne, zimne, przemyślane coś, co dominowało jeszcze w awangardowych latach sześdziesiątych czy siedemdziesiątych. Obecnie to już coś innego, powstaje nowa fuzja i to jest super, oni są już wyluzowani… Wojtek Blecharz jest wyluzowany i Jagoda Szmytka też (śmiech).

Album dostępny do odsłuchu i zakupu… Dodam może raz jeszcze – zakupu – o tutaj: KLIK.

JOANNA DUDA KEEN

2 komentarze Dodaj własny

  1. Alicja pisze:

    Znakomity wywiad, wstęp – wszystko.

    1. Maciej Geming pisze:

      Ogromnie mi miło! Dziękuję!

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s