DO TYŁU (rozmowa z Karimem Martusewiczem)

nawordpressa1.pngnawordpress2.png

wszystko.jpg

Kiedyś przyszedł do mojego domu niejaki „Marek Elektryk”. Wszyscy w okolicy go znali. Każdy miał jego telefon i każdy na wspomnienie o nim się uśmiechał. U mnie był przez 6 godzin, a pracował łącznie może ze 40 minut. Wtedy pomyślałem, że to jedyny facet na Ziemi, który gada więcej niż ja. Myliłem się…

Rozmowa z Karimem Martusewiczem / 29.04.2017 / SZOK, Szamotuły

Często w moich rozmowach z muzykami ten temat wraca, również jako pewien problem – jak u Ciebie wygląda sprawa ćwiczeń przy tak napiętym grafiku?

Wielu muzyków ma z tym problem, ale ja nie, dlatego, że nie ćwiczę (śmiech). Mam już taką sprawność, która wystarcza mi grać na swoim poziomie, a nie mam ambicji, żeby zdobywać szczyty basowe, coś komuś udowadniać i pokazywać. Kiedy jest właściwy moment to wychodzę na wierzch, ale jak trzeba się wycofać i grać jeden tłusty dźwięk, to gram ten jeden tłusty dźwięk, z którego jestem dumny. Poza tym dużo gramy z Voo Voo i na ogół jestem w formie. Chociaż kiedy zaczynam czuć ściemę, biorę instrument do łap, żeby być uczciwym wobec tego co się robi, siebie, publiczności i instrumentu, który towarzyszy mi, jakby nie patrzeć przez większość mojego życia. W moim przypadku nie jest to jednak łatwa rzecz, ponieważ doba po prostu jest za krótka. Nawet jakby to miało być te przysłowiowe 15 minut dziennie, to jeśli rano zaczynam dzień od tego żeby zawieźć dziecko do szkoły, a jeszcze mam plany żeby pobiegać, zrobić pompki i inne ćwiczenia, rozśpiewać się, bo zawsze chciałem mieć lepszą emisję, a Bozia głosu nie dała, a w komunikacji muzycznej by mi się przydał, to liczba tych wszystkich punkcików jest taka, że uwierz mi, wychodzi więcej niż 24 godziny. Mam też inne obowiązki, wynikające z życia prywatnego. Zresztą gdy jestem u siebie, to mi zostaje do słuchania kanał Mini Mini, który nadaje non stop na zmianę z innymi atakującymi mnie bohaterami kreskówek, pojawiającymi się na innych kanałach (śmiech), więc w warunkach domowych kontakt z muzyką ogranicza się raczej do pracy studyjnej, którą równolegle realizuję. Cieszę się, że teraz czuję powiew inspiracji związany z Siódemką i nie mówię tego dlatego, że właśnie wyszła nowa płyta, a my mamy wywiad, tylko zupełnie szczerze. Mówię to, co czuję i to, o czym myślę. Pojawił się taki wewnętrzny imperatyw, żeby poeksperymentować, pograć trochę inaczej, nawet wczoraj w hotelu i dzisiaj przed graniem coś kombinowałem nowego… Mam też trochę pomysłów, które idą w stronę vintage – wiesz, starzeję się i hasło back to the roots jest mi bliskie (śmiech). Złapałem się też na czymś czego bardzo dawno nie robiłem – sprawdzam różne basówki w internecie, chcę zrobić porządek z instrumentami, a mam ich dużo, tylko o niektórych zapomniałem, bo np. wiszą w studiu na ścianie. Dostałem też wiatru w żagle po tym jak kupiłem sobie na święta Rickenbackera. Słyszałem o tych gitarach wiele opowieści i zawsze reagowałem na nie w stylu „dajcie mi spokój, ja nie lubię tego typu basówek”, ale usłyszałem mojego ukochanego wychowanka, studenta i świetnego basistę, który go sobie sprawił i jak zagrał, to pomyślałem „o cholera!„. Później, przez przypadek, trafiłem jeden jedyny egzemplarz w zaprzyjaźnionym sklepie muzycznym Pasja w Warszawie i to jeszcze w takich kolorach, które mnie po prostu rozwaliły! Bardzo rzadko spotykany model, jasny klon. Było mi trochę głupio, że idą święta, a ja tu myślę o sobie… Nie miałem czasu go za bardzo pomacać, wiedziałem tylko, że na tym się raczej gra kostką, a ja kostką nie umiem grać. Kiedyś sobie obiecywałem, że się nauczę, ale nie wydawało mi się, że mam naprawdę aż taką potrzebę. No więc czaiłem się, chodziłem do sklepu, wracałem, przymierzałem, Oni mi go rezerwowali, wypożyczyli do domu, nawet do numeru Poniedziałek, bez konieczności kupowania, nagrałem refren na nim, bo robiliśmy różne wersje w różnych konfiguracjach i potem wybieraliśmy to co wyszło najfajniej i choć użyłem takiego czysto sklepowego ustawienia, to wiedziałem, że to będzie moje wiosło i tyle. W ogóle nie było gadania. To bas zupełnie z innej bajki niż te, których używałem dotychczas, czyli takie fenderowe jazzbasowskie i stwierdziłem w pewnej chwili, że skoro nie miałem czasu go ograć w domu, to go wezmę na koncert! Trochę ryzykowne i odważne posunięcie, ale wprowadziło coś nowego. Zacząłem odkrywać go coraz bardziej i praca nad płytą pogłębiła to otwarcie, a byłem już bardzo zamknięty na wszelkiego typu nowinki. Miałem przesyt basowania i myślałem o zmianach w kategoriach, „a niech się młodzi bawią w efekty”. Oczywiście nie chodziło o przesyt muzyką, absolutnie nie! Ale samą grą na basie owszem. I przy płycie odświeżyłem sobie też kontrabas od innej strony, mam zamiar smyczkiem sobie trochę pograć, choć nie lubię i to się łączy z ćwiczeniami, o które pytałeś – może popróbuję nieco preludiów Bacha, bo gdy grałem je w szkole to nie bardzo rozumiałem co gram, a jak niedawno do nich wróciłem to pomyślałem, że gdybym wtedy podszedł do ćwiczeń z dzisiejszą świadomością, to byłby czad! Czyli w sumie jednak trochę poćwiczę, ale nie na zasadzie wprawek – to mnie w ogóle nie interesuje i może sobie jednak, mimo przeciwności, ten czas jakoś wygospodaruję.

To przyczepię się trochę tych poszukiwań i nowości – moim zdaniem, w porównaniu do płyty Dobry Wieczór, Twoje partie teraz stały się znacznie bardziej malarskie. Mam na myśli to, że większą rolę odgrywa samo brzmienie i zastanawia mnie czy to wynika z koncepcji, czy np. samo kupno Rickenbackera miało na to wpływ? Słuchając choćby Czwartku mam takie skojarzenia…

Wagiel miał bardzo wyraźną koncepcję, choć oczywiście to, co ostatecznie wyszło, nie było dokładnie tym, co miał w głowie. W Czwartku zaprosił mnie do studia – a tylko dwa razy byłem w studio, bo wszystkie inne partie nagrałem w domu, przez co On trochę nie wiedział jak to będzie, przez chwilę miałem wrażenie, że się nie dogadaliśmy, ale wysyłałem mu różne wersje i On się do tego odnosił. W Środzie np. powiedział tak: „graj w górze, zapomnij, że jesteś basistą i że musisz grać ze stopą, nie trzymaj się jej”. I jeśli ktoś chciałby ze Środy zrobić transkrypcję, to byłoby to nie takie łatwe, bo ja za każdym razem gram w innym miejscu! Na koncercie jest w sumie podobnie, chociaż musieliśmy to jakoś uporządkować i jest bardziej constans. Dodałem też jakieś decymy grane na raz, dające więcej harmonii. Wojtek w studio nagrał tysiące gitar, a teraz musimy sobie poradzić na koncertach. Bryndu gra tak jak grał, czyli to co chce i ta jego stopa jest bardzo myląca… Jakby to liczyć, to w tym takcie się wiele dzieje, a jeszcze te moje melodyjki, które są grane bardziej na oko niż na ucho, bo jakoś trzeba tę perkusję minąć – On grał solo nieregularne, improwizowane i musiałem się wbić pomiędzy. Ostatecznie brzmi to jak ostinato, które niby jest figurką stałą, ale nie u nas (śmiech). Efekt jest zajebisty, bo ja opisuję harmonię – tam się pojawiają składniki harmoniczne akordów. Gdybym po prostu grał w górze prymę na raz, to by było cieniutko… Więc są takie delikatne różnice między akordem A7 dominantowym, a e – półzmniejszonym i ja te różnice wygrywam. Jest też np. g-moll w zwrotce, a w refrenie się pojawia B-dur czyli prawie to samo i dlatego wszystko zależy od tego jak tę harmonię poprowadzę. Zresztą z każdym numerem było inaczej. W Czwartku, o który pytałeś, są zaledwie dwa akordy, tylko w króciutkim refrenie pojawiają się znamiona time’u i przełamanie harmonii… Michał tu zagrał pełną improwizację, fryty, magmę dźwięków, a ja nie widząc go, bo był gdzieś w innym miejscu Polski wtedy, trochę dodałem brzmień, trochę musiałem wykreować ten time. Miałem też w słuchawkach trochę Wagla, który wcześniej wgrał piloty do metronomu i z reżyserki mi podpowiadał, co się będzie działo. Wyszło super!!!! Już pierwsze podejście było do zaakceptowania, Wojtek wtedy powiedział: „było tak jakbyście grali koło siebie!” Tylko dwa krótkie momenty były do delikatnej poprawki. Na koncertach gramy tak, żeby mieć ten wyczuwalny puls, ale takt bywa czasami rozciągnięty, raz jest nieco skrócony, robimy to z pełną świadomością.

Zahaczyłeś o koncerty – podkreślałeś we wcześniejszych wywiadach, że jesteś raczej zwierzęciem koncertowym, co mi kojarzy się ze spontanicznością, ale w tym materiale, myślę, że spora część musi być zagrana bardzo precyzyjnie. Nie czujesz się w związku z tym trochę usztywniony?

Ja się czuję świetnie w tym materiale i strasznie mnie kręci ta dyscyplina. W trakcie grania Siódemki mój mózg pracuje na maksymalnych obrotach i jestem tą częścią podstawową koncertu znacznie bardziej zmęczony niż późniejszymi szaleństwami, gdzie skaczemy i się wygłupiamy, grając starsze numery. Uruchamiam też podłogę z efektami i będę coś jeszcze do niej dokładał… to są minimalne ruchy i niby oczywiste posunięcia dla kolegów, którzy grają z elektroniką na co dzień, ale ja na tym polu zawsze byłem zielony i kręci mnie to, że robię sobie pewien porządek i ten etap mi bardzo pasuje.

Dla mnie to brzmi jak sprzeczność, to zwierzę i porządek (śmiech).

Jak jest moment, że mam dołożyć do pieca to robię to i nie ma dla mnie zgrzytu.

Ok! To teraz sprawa, która mi została po wczorajszym koncercie. Uważam, że przy trasie Dobry Wieczór analogiczny poziom odchylenia od wersji studyjnych pojawił się jednak znacznie później i chciałem zapytać, czy to się dzieje zupełnie podświadomie, czy jesteś w stanie wskazać jakiś bezpośredni powód, a może inaczej to odbierasz?

Myślę, że Ty wiesz to lepiej… Cholera wie. Nawet nie do końca wiem na ile się odchyliliśmy, bo płyty już jakiś czas nie słuchałem. Co ciekawe, tak jak do wcześniejszych płyt w zasadzie w ogóle nie wracam, tak tej z przyjemnością słucham, tak zwyczajnie, jako słuchacz i mam z tego frajdę, ona mi się naprawdę podoba.

Jasne, to odejdę odrobinę od zespołu i przejdę na Twój dydaktyczny teren i zapytam, czego Ty nauczyłeś się poprzez nauczanie innych? Tomek Łosowski wspomniał, że On dzięki temu ciągle uczy się komunikacji z drugim człowiekiem.

Ja jestem gaduła i nawet jak nie wiem co powiedzieć merytorycznie to zawsze jakoś wybrnę (śmiech). Zresztą sam widzisz – usiedliśmy, gadamy i czas leci. I tak miałem od dawna i bardziej się kolegowałem z tymi moimi różnymi dzieciakami, choć miewałem też ludzi starszych od siebie na warsztatach na przestrzeni lat. Coś zawsze potrafiłem wymyślić i powiem nieskromnie, że mam do tego dryg i talent pedagogiczny, choć nie taki typowy. Nie mógłbym na pewno uczyć w szkole, bo ta stałość by mnie zabiła, a nieregularność sprawia, że na podopiecznych wylewam od czasu do czasu ogrom różnych informacji, ploteczek, anegdot i wszystkiego tego, czego w książkach nie znajdą (śmiech) i to też jest jakiś tam walor. A odpowiadając na Twoje pytanie – ja się od nich cholernie dużo uczę! Dlatego od kilku lat w mojej grupie unikam lekcji na basie, bo mówię: „Boże drogi, co ja Wam pokażę?” Niektórzy mogą za mnie uczyć. Np. Wawrzek Topa, który gra w Kapelance, grał zastępstwa w Zakopowerze, to jest już kawał muzykanta i to właśnie Wawrzek sobie kupił Rickenbackera i mnie tak zainspirował. Ma super ułożoną podłogę, świetnie mu to działa wszystko, aż trochę się zawstydziłem, trochę pozazdrościłem… Zresztą jest taka grupa moich pierworodnych warsztatowiczów z Leoncina, którzy przyjechali nieopierzeni, takie trio – Mateusz Hulbój – przyjechał na perkusję, a jest teraz świetnym producentem i realizatorem dźwięku, studiuje w Berlinie i jest przech… no wiesz (śmiech). Nie będę szukał innego słowa (śmiech), właśnie Wawrzek równolatek i Kamil Januszek. Ci kolesie inspirują. Pamiętam ich z czasów jak im się ledwo wąs pod nosem sypał, a teraz tak ogarniają świetnie mając te 22-23 lata. Grają inną muzę i chłoną nowinki, są niesamowici. Ja nigdy już nie będę robił podobnych rzeczy i poznawał elektroniki tak głęboko jak Oni. I właśnie – to Oni mnie pchnęli do tego by coś nowego ze sobą zrobić, żeby nie być takim zgnuśniałym dziadem, zresztą i tak mówią na mnie Papa Smerf (śmiech) trochę się na tę ksywę wkurzam, a trochę z łezką w oku patrzę na nich… A tak poza wszystkim – Oni wiedzą, że jak Papa Smerf weźmie basówkę i swoimi vintage’owymi łapami zagra na sucho, to wióry lecą i drzazgi się sypią, więc można sobie tę elektronikę w dupę wsadzić (śmiech).

To gdzie leży brzmienie?

Tylko w rękach.

(śmiech) No to mamy odpowiedź. To druga rzecz – mówisz o tych ludziach w dużych emocjach i zastanawiam się jak bardzo patrzysz na muzyków, których angażujesz do swoich projektów jako na ludzi, a na ile jako na muzyków?

My rzeczywiście jesteśmy załogą. Niektóre projekty przeobrażały się z form kameralnych w orkiestrowe (śmiech). Takie koncerty gdzie np. tworzyłem muzykę do poezji Barańczaka, aranżowałem utwory z 20 lecia międzywojennego, czy robiłem kolędy telewizyjne – wszędzie brałem swoją ekipę . I zawsze się zaczyna od słów „nie ma budżetu” i takie ciążenie, żeby był mały skład, ale też musi być coś specjalnego, więc się zaczyna dodawanie. Jeden, drugi, trzeci muzyk, potem jeszcze kwartet smyczkowy, a ja też kocham dęte drewniane i się robi spory skład, więc to musi być porządna, zaufana grupa i dlatego ta energia jest potem tak nietypowa. Ja przecież nie prowadzę orkiestr na co dzień, ale lubię to robić i jeśli jest miejsce na mój kolor i jakąś zadziorność, to super. Tylko z reguły jest tak, że działa się w ostatniej chwili, nie ma czasu na próby i w takich warunkach potrzeba przyjaciół. Oni się sprawdzili. Nigdy nie brzmieli na koncertach jak amatorzy. Okazało się, że w tej drużynie jest siła, więc ja już nie wydzwaniam do – w cudzysłowie – lepszych. Jak pojawia się zlecenie, to albo bierzecie nas jako całość, albo nie. Wiadomo, że czasem trzeba kogoś dobrać, ale trzon jest generalnie stały. Graliśmy nie tak dawno, 11 listopada, to był chyba jedyny dzień, gdzie wiało, padało, było zimno i wszędzie błoto. Następnego dnia, na marginesie, oczywiście było słońce i miła temperatura (śmiech). Wówczas skład był zmieszany. Doszło kilku absolutnie topowych muzyków sesyjnych i Oni początkowo mieli gula, bo ogrzewanie nie działało, ciągle wychodził jakiś problem, ale Ci moi młodzi to wiadomo, że Papy Smerfa nie zostawią, wszyscy w bojowych nastrojach, nie zwracali uwagi na przeciwności losu, tylko dawali ognia na maxa. Przez co Ci wyjadacze też zmienili nastawienie i na koncercie była petarda i wpierdol. A wszystko wzięło się stąd, że w Leoncinie robiliśmy przez kilka lat z rzędu wakacyjne warsztaty. 10-12 dni, tylko dla satysfakcji i zabawy. Zero kasy, marketingu i tym podobnych rzeczy. Trochę hobbistów przyjeżdżało i mała grupa zawodowców. Dla mnie to ogromna radość, że po latach Oni wciąż mają ze sobą kontakt, współpracują, kolegują się. Nic mi więcej nie trzeba. To największa zapłata i dowód na to, że to co się tam wydarzało było ważne. Jak gdzieś tam gramy w Polsce z Voo Voo i widzę jak kilku stoi pod sceną, to są to ekstra chwile, więc ten czynnik ludzki okazuje się często kluczowy. A jest to dla mnie istotne, bo było kilku ludzi, którzy bardzo na mnie wpłynęli, podejściem, dobrym słowem, a czasem zwykłą rozmową, niekoniecznie o muzyce i tym, że po prostu traktowali mnie z szacunkiem jako drugiego kolesia. Pamiętam takie słowa: We are on the same boat. I nawet jedną edycję warsztatów w Krakowie tak nazwałem, bo był pomysł na łączenie jazzmanów z innymi muzykami, wiesz, tak jak kiedyś z klasyką i mnie to okropnie denerwowało, że się zaczyna dzielenie, że jazz to taka sztuka wysoka… i powiedziałem: „Ludzie, przecież my na tym samym wózku jedziemy…” I tak samo uczę małolatów – jak ktoś umiera, a niestety lista zasłużonych muzyków, którzy odeszli jest spora i w jednym roku np. był Tomek Szukalski i Irena Jarocka. Zaczęły się wtedy śmiechy w związku ze świętej pamięci Panią Jarocką, żarciki itd. Powiedziałem natychmiast: „słuchajcie – gramy na koncercie Kawiarenki, czy chcecie kurwa czy nie.” I do tego utworu brałem jakichś długowłosych szatanów, bo trzeba się nauczyć oddawać szacunek innemu, a każdemu się szacunek należy.

To teraz o ten aspekt społeczny w graniu chciałem zahaczyć od trochę innej strony, mianowicie wpływu innych muzyków na Twój muzyczny język, Michał powiedział mi niedawno, że czuje, że naprawdę się skleiliście…

Tak. My niedawno zaczęliśmy grać „razem”. Wbrew pozorom jeszcze przy Dobry Wieczór różnie bywało, szczególnie na początku. To była bardzo dobra płyta, ale też trudna – zmienne formy, nieprzewidywalne, trzeba to poczuć i to wymagało czasu. A to co się obecnie dzieje, to dla nas jest przełom ogromny i to się również przenosi na zespół i świetnie, że w tak wiekowym zespole może być coś nowego. A co do tego szerszego kontekstu, to o co dokładnie chodziło?

O nasiąkanie innymi muzykami…

Czyli nie chodzi Ci o inspiracje? Nie pytasz o basistów, których słuchałem?

Nie, nie. Wyłącznie o osoby z którymi grałeś.

Uff… Bałem się, że w tę stronę. To już Ci mówię – wiadomo, że jestem przesiąknięty Voo Voo, na maxa. Bo w tej kapeli nie umie się grać od pierwszego razu, to znaczy, można próbować, bywały zastępstwa – przyjdzie zawodowy muzyk, dostanie nuty [chwila ciszy, nabranie oddechu i śmiech]. Nie nie, to nieprawda – dostanie akordy, choć może nawet nie to… Może dostanie coś do posłuchania. Zastępstwa były u nas za każdego, nawet chyba za Wagla (śmiech) i zawsze jest ten kłopot co wysłać – niby najlepiej jakąś koncertówkę, ale przecież gramy za każdym razem inaczej. Może z tego się wzięło w jakimś wąskim kręgu branżowym hasło, które parę razy słyszałem, „zagraj po voovowsku, albo „zagraj karimowo. To miłe, bo gdy ktoś na basie gra solistycznie, jak Marcus Miller to łatwiej go rozpoznać, ale jeśli po prostu grasz dół, akompaniujesz i to okazuje się charakterystyczne, to super, ale sorry, tracę wątek… Wracając do pytania: mimo że czuję się cały czas gówniarzem, który przeprasza za to, że gra, to niedawno uświadomiłem sobie, jak duży ten bagaż doświadczeń jest już w samym Voo Voo. Przez poznawanie różnych ludzi nabrałem elastyczności, którą teraz mam. Jak zaczynałem, to nigdy, przenigdy nie umiałem zagrać na nie swoim instrumencie, w ogóle nie potrafiłem uderzyć. Teraz to nie stanowi problemu. Też dzięki warsztatom, sporej liczbie zajęć, niezliczonej ilości jamów mogę powiedzieć śmiało, że słyszę scenę i umiem się dostosować do różnych sytuacji. Dzięki Voo Voo, mam wyrobioną czujność jak cholera, bo na koncertach musimy mieć uszy i oczy otwarte na 360 stopni. Nie ma przebacz. Chwila dekoncentracji i jesteś na drzewie. Od niedawna mam też odsłuch douszny, co wzięło się stąd, że na poprzedniej trasie trochę śpiewaliśmy i nie mogłem trafić w żaden dźwięk. Komfort grania jest jeszcze większy i to jest ciekawe, bo ja jakieś 10 lat już grałem w ogóle bez wedge’a [monitor odsłuchowy].

CO?!

No tak. Kilka razy zapomnieli mi dać i tak już zostało. Wystarczył wzmacniacz i radar na około głowy. Uwielbiała mnie przez to technika na Męskich Graniach, bo im pokazywałem, żeby odpoczęli i dali sobie spokój. Praca w studio też podbudowała ten 7 zmysł – choć nie mam na myśli sytuacji studyjnej gdy jestem basistą, tego nie cierpię, tylko pracę jako realizator i producent. Znam się trochę na edycji dźwięku i zacząłem bardziej zwracać uwagę na takie minimalne akcenty, dzięki którym coś brzmi albo nie. Otworzył mi się cały świat nowych dźwięków, współbrzmień. Jakiś niby niepozorny hi-hat będzie ważnym punktem zaczepienia, czy np. wyciągnięty w miksie werbel, działa jak w odpowiednim momencie zmieniony bieg w samochodzie. A jeszcze a propos muzyków – byli różni bębniarze, bo wiadomo, że głównie z nimi współpracowałem. W Grazu np. Harry Tanschek, mój przyjaciel, któremu zdarzyło się grać w Voo Voo zastępstwa. Od początku nam zażarło. On jest z takiej szkoły wecklowskiej [od Dave’a Weckla], podobnie jak choćby Michał Dąbrówka z Woobie Doobie. I choć to nie moja bajka estetyczna, to przede wszystkim jest tak, że albo gramy „razem” albo nie. W Polsce mieszka świetny Atma Anur. Ostatnio rzadko z nim gram, ale zawsze mamy wrażenie, jakbyśmy byli z jednej muzycznej matki. Parę lat temu powiedział mi, że jestem jednym z nielicznych basistów w Polsce, którzy rozumieją ten feeling „do tyłuŚwietny kontakt też mam z Pawełkiem Dobrowolskim. Jako basista grałem z Nim raptem parę razy i było bardzo fajnie. Znakomicie nam się pracuje w studio, a to dzięki super relacjom towarzyskim. A wracając do inspiracji – zawsze mnie bardzo inspirowali i interesowali czarnoskórzy muzycy. Ciągnęło mnie w stronę czarnego grania i pewnie dredy są też z tego powodu. Co prawda nie jaram trawy i nie jestem rastamanem prawdziwym, ale zawsze czułem jakieś przyciąganie w tamtym kierunku, urodziłem się zresztą w Afryce, choć północnej. Przełomem było też na pewno spotkanie, świętej pamięci, Delmara Browna i Douga Wimbisha. Mam też tych moich czarnych braci z Karimski Clubu, każdy z nich zresztą grał swego czasu z Voo Voo i Oni do mojej mamy mówią per „matka (śmiech) i my się naprawdę razem prześwietnie czujemy. Coś w tym musi być i to się przekłada na muzykę. Łapiemy wspólny rodzaj groovu

Wspomniałeś o „graniu do tyłu” – to mnie ogromnie interesuje. Mógłbyś powiedzieć o tym coś więcej?

Generalnie grasz do klika i w tempie, ale z hamulcem ręcznym i to staramy się z Brydem realizować w Niedzieli. To jest „granie do tyłu”. Próbujemy spowalniać frontmanów, którzy już są w blokach startowych. Wszystko z taką gumą do żucia, wiesz – reggae, Jamajka, jakbyś był trochę zjarany (śmiech). Zresztą w Niedzieli to jest jeszcze trochę podswingowane i to jest cały cymes. Pamiętam warsztaty wspomnianego Delmara Browna, który mówił, że tego się nie da w kwitach oddać. Zaczął pocierać dłońmi tak, że zrobił z nich taki shaker i mówi: listen to my palms, listen… Relax man, relax… I niby czas leci, tempo się zgadza, ale jesteś tak jakby pod klikiem, jeśli robisz to świadomie. Atma Anur całe życie nad tym pracuje, sporo z nim o tym rozmawiałem i jak łapiesz takie niuanse, to to jest czad. To jest piękno w muzyce, jak się spotkasz z kimś, kto ma inny język muzyczny niż Twój. Z takich przygód tworzy się elastyczność. W ‘96 roku, podczas warsztatów, na których poznałem Douga i Delmara grałem na jamie ze znakomitym Alexem Deutschem na bębnach. Nie za szybkie tempo, właśnie trochę laid back . . Było świetnie, trans, naprawdę znakomity groove. Po graniu, wyżej wymienieni Panowie powiedzieli o mnie: Our Karim… Pomyślałem sobie wtedy, kurwa, to jest to. W ćwiczeniu na basie, ustawieniu aparatu wykonawczego i łapaniu kontrolowanego luzu, pomogło granie przed lustrem! Serio! Patrzyłem na złe nawyki, spięte ręce, czy ogólnie ciało. To też jest bardzo ważne w grze. Potem doszły dready i wszystko się zaczęło bujać (śmiech).

To teraz wywrócę to trochę do góry nogami – wspomniałeś o tym, co doświadczenie i wiedza dają dobrego. A gdy rozmawiałem jakiś czas temu z Mikołajem Trzaską, to powiedział, że jest tak obciążony wiedzą muzyczną, że do każdego koncertu może się doczepić i wspomniał mi o instynkcie, który uważa za najważniejszy. I nie chodzi mi o to, byś się zgodził lub nie, tylko może odpowiedział na pytanie, czego w szkole nie można się nauczyć?

Dobre pytanie. [dłuższe milczenie] Myślę, że właśnie tej elastyczności, ogrania i umiejętności korzystania z nich. Tego się nie nauczysz. Wiesz, ja nie byłem prymusem w szkole i na studiach, bo zawsze chciałem robić swoje rzeczy. Teraz troszkę żałuję, że nie chodziłem na formy muzyczne, albo zajęcia z aranżacji, bo nie sprawdzałbym tyle w podręcznikach, czy internecie (śmiech). Szkoła daje paletę barw, pędzle i przyrządy do wykorzystania i tłumaczy reguły mieszania tych kolorów, że jak pomieszasz np. żółty z czerwonym to wyjdzie pomarańczowy – bo tak jest. A to czy będziesz się do nich stosował, czy tę samą paletę – bo innej nie ma – ułamiesz, uszczerbisz, sztalugę wykrzywisz, to już Twój wybór. A doświadczenie i kontakt z muzykami, powoduje później, że możesz z tej wiedzy zrobić użytek na scenie. A to jest ogrom. To jest niesamowite. Jak mi ktoś mówi, że szkoła artystyczna to jest porażka, to mówię – gówno prawda. Tam uczą niesamowici ludzie i Oni Ci dają przestrzeń, cały wszechświat – nie do ogarnięcia. Są tacy, którzy zawsze muszą łamać reguły i szkoła może ich trochę ograniczać, ale są też tacy, którzy nie mają potrzeby robienia swoich projektów i po prostu są znakomitymi rzemieślnikami muzycznymi, których świat też potrzebuje. Myślę, że fajnie jest znać reguły i wiedzieć więcej, niż mniej… To dopiero złota myśl Karima M (śmiech) .

To czy w takim razie czegoś w muzyce nie wolno?

Moim zdaniem nie wolno być nieuczciwym i nie wolno być hochsztaplerem. Nie mam nawet nikogo konkretnego na myśli, bo to mnie nie interesuje, ale jeśli ktoś ściemnia to generalnie, jakiej by do sztuki gęby nie dorobił, to mnie to nie bierze, bo wiem, że to jest ściema. Na każdym polu tak mam. Dla mnie to dyskwalifikacja.

To teraz, jak jesteśmy w temacie sensu, odwołam się do słów mojego ulubionego muzykologa czyli Jimiego Hendrixa. Mnie zresztą bardzo wkurza, że wszyscy wciąż gadają o tych jego obyczajowych ekscesach i trudnościach życiowych, a to co mówił o muzyce pozostaje bez echa. I On ciekawie na przestrzeni kilku lat zmienia zdanie odnośnie koncertów. Najpierw mówi, że lubi koncerty na powietrzu, bo ta przestrzeń robi z dźwiękiem coś ekstra, potem się wycofuje, twierdząc, że w tych warunkach jednak nie czuć emocji i ostatecznie dochodzi do wniosku, że najlepsze są małe kluby, bo tam wzmacniacze się pocą i padają takie słowa: „tak, prąd i woda – po to muzyk żyje!” A co dla Ciebie definiuje dobry koncert?

Oczywiście. Małe kluby, jak człowiek jest przepocony i niemal czuje pot kolegi na scenie i taką bliską reakcję publiczności, to jest to.

Dla mnie wczorajszy koncert w Gnieźnie był czymś takim…

No tak. Tam były różne sytuacje po drodze, trzeba sobie było z tą gadającą publicznością napitą z antresoli poradzić, ale generalnie tak. Tam jest drewno i cegła, a to daje piękny dźwięk . Jedno pomieszczenie w studio mam tak zrobione i brzmi tam bardzo dobrze. Wiesz, to prawda co Wagiel mówi – muzyk musi być jak wojownik, są różne trudności. Jak grasz dla 500 tysięcy ludzi, to trudno mówić o czuciu publiczności. Pamiętam, że pierwszy koncert, który schrzaniłem z Voo Voo był na Inwazji Mocy, gdzie graliśmy dla ponad 100 tysięcy osób i zetknąłem się pierwszy raz z tym monstrualnym nagłośnieniem plenerowym. Tego nie dźwignąłem. Zupełnie nie wiedziałem co się dzieje. W dodatku zobaczyłem siebie na telebimie w czasie solówki i się nogi ugięły ze strachu, ale trzeba było się podnieść i grać dalej. Pamiętam też, że na Woodstocku mi wah-wah zaczęła przerywać, nie wiedziałem co zrobić i – zaczepiając o Jimiego – zacząłem grać zębami na basie i jak moja matka, kiedy to zobaczyła, powiedziała: „o Boże, jednak człowiek swoich dzieci nie zna” (śmiech). Znasz ten koncert?

Nie (śmiech). Słyszałem o nim wiele, ale nie słuchałem i nie widziałem.

No co Ty! Tak masz lekcje odrobione, a tego nie znasz? Po powrocie do domu musisz kupić!

Wiesz jaki ja mam problem? Słuchając tylu koncertów rzadko wracam do muzyki w domu…

No, ale stary! Tam jest masa muzyki, prawie 2.5 godziny grania. Hendrixa też gramy, gigantyczny projekt, pełno ludzi i na bębnach właśnie Atma Anur! Po tym koncercie Wagiel miał nawet pomysł, żeby z nim i ze mną w trio nagrać płytę. Atma dobrze gra, skubany…

To ostatnie pytanie, jeszcze a propos gry, choć nie wprost. Trochę się go wstydzę, bo może powinienem znać odpowiedź – w jakim celu zalepiasz sobie kontrabas i czym?

To jest bardzo mądre pytanie i dziś też o tym myślałem, że Piotrek Chołody, nasz techniczny dostanie ode mnie kopa, bo go prosiłem o to, żeby użył czarnego gafra [techniczna, materiałowa taśma klejąca.] i przyciął go tak, żeby miał kształt litery „f” dokładnie jak otwory w instrumencie, a On na pierwszym koncercie użył szaro-srebrnego i uciął tak, że wygląda jak symbol SS (śmiech). Zaczynam kombinować nad patentem jak zrobić własny sound hole cover i będę pierwszym designerem i producentem rozwiązania, z którego skorzysta 4 basistów (śmiech). To metoda, którą mi sprzedał mój przyjaciel Piotrek Witwicki, lutnik z którym jestem związany od pierwszych moich dźwięków na basie, chodziło o to, że na scenie wszyscy są odkręceni, szczególnie Wagiel i w moim basie w takich warunkach wszystko dudni, świszczy, gwiżdże, a gdzie wtedy wszyscy patrzą? Na basistę! „Zły kontrabas, zły pickup, może grać nie umie” (śmiech), a Piotrek wtedy powiedział prosto – zaklej sobie „efki”. Pudło kontrabasowe przy głośniejszym graniu, zbiera bardzo dużo dźwięków, odsłuch Wagla, Mateusza – wszystko tam wchodzi i nawet kiedy łapałem struny, to się sprzęgał , a wibracje były tak silne, jakby się gotował instrument, to jest niesamowite wrażenie, myślałem, że mi zaraz wysadzi tego wieloryba, a po zaklejeniu i zastosowaniu najprostszego pickupu te kłopoty zniknęły i mogę na tym akustycznym kontrabasie grać niemal punkowe rzeczy. W ogóle ciesze się, że na poprzedniej trasie wróciłem do kontrabasu. To przecież mój wyuczony instrument na którym trzeba dużo ćwiczyć i łatwo stracić sprawność – pamiętam doskonale pierwszą lekcję u Mariusza Bogdanowicza i słowa: „wyobraź sobie, że struna to cięciwa łuku. Nie myśl co to za dźwięk i kiedy poczujesz, to odpuść…” i tak pół roku (śmiech).

Fotografia: Maks Krybus

2 komentarze Dodaj własny

  1. dychadziennie pisze:

    Dzięki za kolejny smakowity kęs!
    Przy okazji: https://imgur.com/a/ZXMJV
    Czy nie dałoby się jakoś zmniejszyć tego szarego paska? Zasłania 1/3 tekstu. Just signallin’ ! 😉

    1. wmig pisze:

      Cholera, u mnie tego kłopotu nie ma! A niestety nie mam za bardzo pola manewru… Popróbuję!

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s