CIĄGŁE BALANSOWANIE (Rozmowa z Tomaszem Pawlickim)

nawordpressa1.pngnawordpress2.png

24205039_1935996079763881_707005325_n.jpg

Zaczynam myśleć, że to taki żart niebios – widmo improwizowanych wywiadów w Psie Andaluzyjskim mnie nie opuszcza i przybiera coraz bardziej skrajne formy. Przyznaję – nie sprawdziłem kto tego dnia zagra. Wyjątkowo chciałem po prostu stawić się na miejscu z okazji 2 urodzin klubu. Gdy chwilę po zakończeniu występu usiedliśmy przy stole zrozumiałem, że mam ze sobą tylko garść pokoncertowych przemyśleń i… nagle zrobiło się grząsko. Sekundę przed pierwszym pytaniem zapomniałem imienia rozmówcy, a z wyrazu twarzy nie potrafiłem odczytać czy to zajście jest mu jakkolwiek w smak.

Rozmowa z Tomaszem Pawlickim / 12.10.2017 / Pies Andaluzyjski, Poznań

Twoja gra na flecie wydała mi się dziś bardzo narracyjna. Czy to opowiadanie historii na instrumencie jest jakimś głównym celem i jak wtedy wygląda balans między kontaktem ze sobą, a kontaktem zresztą muzyków?

Powiem ci, że to bardzo ciekawe pytania. One zdecydowanie oscylują wokół idei tego tria [Ensemble Tuning], która polega na tym, że staramy się skupić wspólną energię dookoła takich muzycznych opowieści, które nam się wytworzyły i wysublimowały na próbach. Zapoczątkowaliśmy naszą pracę od pełnej, syntetycznej improwizacji – zaczęliśmy się przez to poznawać i dzięki temu mamy ze sobą dobry kontakt, czujemy się przy sobie bezpiecznie, nie mamy raczej takich momentów, żeby któryś z nas nie wiedział co się dzieje i wcale nie chodzi tu o schematyczność. Często jesteśmy nieprzewidywalni, ale wiemy o tym, że tak może być. Nieprzewidywalność jest dla tego projektu przewidziana (śmiech). To też się odbiło na tym, jak wstępnie nazwaliśmy te kompozycje i może zostaniemy przy tych roboczych tytułach? One są 100% ze sobą niezwiązane i może te absurdalne zbitki składające się na ostateczny scenariusz są najwłaściwsze? Na pewno w tej chwili nas to rajcuje. A jeszcze a propos tej narracyjności – flet to w tym układzie jedyny ewidentnie melodyczny instrument, bardzo mocno odpowiedzialny za dramaturgię…

A od czego zależy ilość improwizacji na żywo? Właśnie od tego budowanego wspólnie poczucia bezpieczeństwa?

Wiesz, my się wszyscy wywodzimy z Bydgoszczy ze środowiska klubu Mózg, ale ta idea już się wielokrotnie zmieniła i wyszliśmy z takiego totalnego open freaku. Odwróciliśmy trochę proces kompozycyjny, to znaczy spisaliśmy sobie te pomysły, które powstały spontanicznie na próbach. Czyli one mają szanse zaistnieć wtórnie i to przypomina kompozycję, choć powstałą bez planu. Utwory są pozbierane formalnie, muzycznie i ideologicznie, ale pewne szczegóły na żywo będą się zmieniać, w naturalny sposób pod wpływem emocji i energii danego dnia.

To ile jest dla ciebie muzyki w nutach, a ile w artykulacji i wykonaniu? Jakie są te proporcje?

Ciężka sprawa. Na pewno duży wpływ na mnie ma kontakt z publicznością. Odnajduję jakieś połączenie z słuchającymi i czuję swoiste odbicie, ono powraca i pozwala mi się bardziej otworzyć. To właśnie wpływa na liczbę improwizacji! Wtedy na więcej sobie pozwalam, jakieś dziwne techniki, dźwięki oboczne, onomatopeiczne, gwizdanie… Wówczas wiem, że mogę zaostrzyć tę zupę (śmiech).

A czy wobec tego jest dla ciebie coś takiego jak właściwa rola fletu?

On mi jest o tyle bliski, że opanowałem go warsztatowo na profesjonalnym poziomie, czyli skończyłem akademię muzyczną. A pytanie o to, czym właściwie flet jest, to naprawdę kopalnia. On może być traktowany bardzo technicznie, wyścigowo i służyć do popisywania, ale ja od tej drogi jestem jak najdalej, bo to trąci kiczem. Ja naprawdę chcę coś przekazać ludziom…

A czego w szkole muzycznej nie można się nauczyć?

Tu można sparafrazować Waldemara Łysiaka. On powiedział kiedyś, że podróże kształcą, ale tylko wykształconych. Ja bym powiedział, że akademie kształcą, ale tylko utalentowanych.

A czy jakąś ścieżkę naszkicowaną przez akademię wciąż kontynuujesz, czy raczej jesteś w odwrocie? A może ani jedno, ani drugie?

Dla mnie takim posiłkiem jest ciągłe balansowanie pomiędzy klasyką, a całkowicie oderwanymi od konwenansów koncepcjami, surowo zabronionymi przez muzyczną policję (śmiech). W tym ciągłym dialogu znajduje coś dla ciebie. To mnie wypycha na scenę i motywuje do grania.

A co definiuje dobry koncert?

Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to takie uczucie amnezji po koncercie. To chyba oznacza, że koncert był dobry. Moment gdy nagle budzisz się z takiego snu po dłuższym czasie, no i oczywiście uczucie, że ludzie słuchali tego, co grałeś w głębokim skupieniu.

A jak sobie radzisz w studio, gdzie o tę głębię pewnie trudniej?

Raczej dobrze się czuję w tej sytuacji, ale zawsze jest to wrażenie niepewności. Stąpania po jakimś nieznanym gruncie i to jest jakaś trudność. Szczególnie, gdy chodzi o ustalenie brzmienia, a jestem w tym temacie strasznie wybredny i jeśli już znajdę to rozwiązanie, o które mi chodzi, to zupełnie inaczej mi się pracuje. Jakbym miał wciąż kopać i szukać, czułbym się bardzo źle i męczyłbym się okropnie, bo to tak, jakbym miał niewyjętą zadrę z jakiejś części ciała.

A jak działają na muzykę przełamania tego stanu?

A to jest fantastyczny temat! Te przełomy są częste i one sprawiają, że możesz całkowicie zmienić zdanie. Nagle coś, co miałeś wbite w głowę jest już nieaktualne i studio się świetnie do takich odkryć nadaje. To może pójść zupełnie inaczej, wiele i nagle można zmienić, co ważne – bez uszczerbku dla całości. Wielu twierdzi, że to jest taka niewdzięczna, syntetyczna przestrzeń… Oczywiście można coś tak wypolerować, że aż śmierdzi (śmiech), ale myślę, że studio można pokochać.

A odnośnie tych zmian – widzisz na osi czasu jakieś punkty zwrotne w kształtowaniu swojego dźwięku?

Dziś na pewno też był jakiś kolejny etap. Instrument i gra na nim jest jak życie z drugą osobą. To jest powiązanie na całe życie. I twoje różne stany i humory przekładają się na grę, to jest świetny barometr każdego muzyka i w różnych momentach uruchamiają się różne struny każdego z nas. A jeśli chodzi o flet – on nie ma tak dużych możliwości, jak na przykład skrzypce, w sensie barw i brzmień, ale teraz poszukuję nowego dojścia do moich wyobrażeń poprzez elektronikę, ale staram się by to nie było lapidarne. Traktując te modyfikacje i zapętlenia po przyjacielsku mam nadzieję odnaleźć jakąś własną ścieżkę.

A masz jakieś swoje ulubione ułożenie odnośnie liczby osób w składzie?

Trio jest optymalne i wiele przykładów z historii by to potwierdzało. W duecie jest bardzo szybka i bezpośrednia wymiana piłek. W trio jak jeden silnik szwankuje to drugi i trzeci bierze to na siebie i jest większa zabawa.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s