Nie tak dawno temu napisałem: Nie mam pojęcia, co siedzi w jego artykulacji, ale niezależnie od tego, czy dominowała ciosana ordynarnie, czytelna i dosadna podstawa, podswingowane szkicowanie kursu, czy atakująca jak deszcz meteorytów seria, pozostawałem całkowicie bezwolny. Całkowicie. Co chwilę otwierał jakiś nowy tunel, niekiedy niespodziewanie generując (na talerzach) wybuch podobny do wulkanicznego… Nieskończone bogactwo, zarówno koncepcyjnie, jak i wykonawczo.
Rozmowa z Tomaszem Gwincińskim / 02.12.2017 / Warsaw Dance Department
Chciałbym zacząć od takiej zupełnie podstawowej sprawy, bo kiedy się widzieliśmy ostatni raz, to wspomniałeś, że masz swój test na perkusistę…
Tak, ponieważ w kilku zespołach grałem, mam już 54 lata i w ogóle uważam, że perkusista jest znaczącą postacią w zespole. Miles Davis wyraził się kiedyś w taki sposób – jeśli zespół ma dobrych solistów i słabego perkusistę to nie brzmi, natomiast jeśli jest odwrotnie, to jednak jakoś brzmi. Z perkusistami jest dziwna rzecz, bo naprawdę wielu ludzi pracuje, podchodzi do tego poważnie, ćwiczy technikę, studiuje, a często… nie udaje im się zagrać najprostszego rytmu w komunikatywny sposób! I ja doszedłem do wniosku, że tu w ogóle nie chodzi o technikę, szkolenie paradiddle’owe i tak dalej…, które oczywiście jest ważne i wspomaga to co perkusista chciałby pokazać, ale ostatecznie nie ma najmniejszego znaczenia. Przykładem może być tu Phill Rudd z AC/DC, który właściwie nie gra żadnych przejść, a ta muzyka jest miażdżąca! A najprostszym testem na to czy ktoś się nadaje na perkusistę jest poprosić go, by zaczął klaskać. Tak po prostu. Klaskać – ta-ta-ta-ta-ta. Jeśli to klaskanie jest OK, staje się jakimś komunikatywnym rytmem i masz wrażenie, że z każdym kolejnym uderzeniem delikatnie przyspiesza, choć jednocześnie jest równo, to śmiało możemy powiedzieć, że mamy do czynienia z perkusistą. Natomiast jeśli tego ćwiczenia nie udaje się z sukcesem przeprowadzić, bo to klaskanie brzmi tak jakby stało w miejscu, albo się cofało, to proponowałbym zmianę instrumentu. I to jest cała moja teoria dotycząca gry na perkusji (śmiech).
Czyli, jeśli dobrze rozumiem, chodzi o granie „do przodu”. Ty zdecydowanie tak grasz, ale znam też wielu gości, którzy celowo grają „do tyłu”…
Posłuchaj – jak ktoś gra „do tyłu” to jest dla mnie porażka! Wiesz, były zespoły, które grały wolno – na przykład zespół Free – ale mimo to, ta muzyka jest dobra. Zagwozdką jest, jak można coś takiego osiągnąć w mozolnych tempach? Wytłumaczył mi to mój kolega z Niemiec, Loco Richter, z którym nagrałem płytę. Mówi tak: „to jest wszystko bardzo proste – oni po prostu cały czas jechali na heroinie”. Heroina powoduje, że cały rytm zwalnia, ale zostaje drive! Dlatego można powiedzieć, że to jest „czysto heroinowy rytm”. Jak widzisz takiego gościa, który się słania i przysiada na kolanach po wzięciu heroiny, to to jest właśnie to zwolnienie, które jest później obecne w rytmie i dlatego nie można powiedzieć, że oni grają „do tyłu”. W moim mniemaniu granie „do tyłu” natychmiast dyskwalifikuje kolesia! To jest tak wkurwiające, że od razu bym mu w łeb butelką przyjebał, rozumiesz? Bo to jest koszmar! Zwłaszcza kiedy jesteś solistą, grasz na gitarze i przez to ludzie zaczynają wychodzić z sali! Wszyscy wtedy myślą, że to ten gitarzysta odwala manianę, a rzecz w tym, że cała zespołowa energia zostaje obniżona, właśnie z tego powodu. Jak ktoś mówi, że gra „do tyłu” specjalnie to… Boże… Wyobraź sobie, że bracia Young robią casting i przychodzi perkusista, który gra „do tyłu”… Przecież zostałby wypierdolony z futryną…
(śmiech) OK. Osłuchiwałem się ostatnio, poza tymi nagraniami, które mi podesłałeś, z koncertami Łoskotu. Tam bębny pełnią taką podstawową rolę, a jednocześnie…
Mogę coś powiedzieć?
No jasne (śmiech).
Ja byłem liderem Łoskotu i jego najważniejszą postacią. Dlatego o koncertach Łoskotu krążyły takie słuchy, że my nigdy nie zagraliśmy ani jednego słabego koncertu, bo była napierdalanka bez litości. Żadnego zmiłowania. Tak jak z Arhythmic – idziemy na całość, albo w ogóle nie grajmy. Olo Walicki, jako wykształcony muzyk jazzowy, próbował mnie parokrotnie okiełznać, ale się temu nie poddawałem i nawet był taki śmieszny koncert w Andrychowie, że grałem mu całkowicie na przekór, próbując w ten sposób powiedzieć: „a weź spierdalaj z tym swoim kurwa jazzem” (śmiech). Właśnie dlatego koncerty Łoskotu były wyjątkowe – nie było grama odpuszczenia w materii perkusji. Piotrek Pawlak, niesłychanie ważna postać, bardzo mnie w tym wspierał i doskonale czuł o co mi chodzi, więc siłą rzeczy zespół się za każdym razem podporządkowywał temu drive’owi i trzymał go. Świetnie to słychać na koncercie z Zakopanego. Dobry drive i koniec, to jest dla mnie core grania na bębnach.
A jak jesteśmy przy tym co najważniejsze, to zapytam cię o mój ulubiony element zestawu, czyli talerze. Jak widzisz ich właściwą rolę? I jakie brzmienie talerzy jest zakazane? (śmiech)
(śmiech) OK! Wiesz, zakazane są takie talerze, które nie wybrzmiewają, choć nie do końca… Ktoś może zrobić z tego użytek i na przykład akcentować. Widziałem Jima Blacka, który grał na popękanych blachach i to było świetne, więc nie ma jakiejś jednoznacznej formuły. Talerze przede wszystkim coś podkreślają, podbijają i jeżeli ktoś ich świadomie używa, to może zrobić taki młyn, że one stanowią coś w rodzaju wykrzyknika – TERAZ! TO JEST TO! TEN MOMENT! I w różnych tradycjach, również religijnych, jak buddyzm tybetański, pełnią ważną rolę. Tworzą przestrzeń i są strasznie mocne. A ja przede wszystkim koncentruję się na tym, żeby to wszystko „nie siadło”. Jak tylko wyczuwam, że coś idzie w dół, to podejmuję określone czynności i między innymi używam talerzy, żeby znów wyjść na powierzchnię. Talerze też niosą pewną jasną, ostrą energię i mogą obudzić publiczność, jak ktoś na przykład jest znudzony na koncercie i… mógłbym tak gadać godzinami (śmiech).
A co w ogóle buduje dobry koncert i jak na jego kształt wpływa publika?
Publiczność jest bardzo ważna i zwłaszcza gdy grasz dużo koncertów pod rząd, możesz myśleć, że czasem publika jest bardzo trudna czy wręcz niechętna tobie i przebijasz się jak przez ścianę. Na dobry koncert składa się wiele czynników, ale gdy coś takiego się wydarza, to masz poczucie wewnętrznej kompatybilności z tym, czego używasz w dźwięku. Nie masz wrażenia, że cokolwiek cię ogranicza i żadna ocena tego nie zmieni, bo udaje ci się pozostać swobodnym przez cały koncert i nie wpaść w żadną pułapkę czy to przypodobywania się, czy odgrywania jakiejś strasznej nędzy z przeszłości… Można powiedzieć, że to droga od Pink Ponga do King Konga. Pozostajesz żywy, a jednocześnie pełen radości i zachowujesz tę dziecięcą radość tworzenia. To może mieć miejsce na poziomie bardzo poważnym, jak jakieś dzieło symfoniczne, czy koncert skrzypcowy, ale może też dotyczyć najprostszego rocka, bo ta energia najprostszej świeżości i kompletnie nieobecnej, jakiejkolwiek rutyny, powoduje, że wiesz, że to był dobrze zagrany koncert. Tak jak dziś. Czytałem, że żaden występ Dylana nie był taki sam, a on czuł, że za każdym razem musi uzyskać efekt spotkania z jakąś niewiadomą w sobie. On nie wie i z tym swoim „nie wiem” musi być obecny na koncercie, a publika ma wtedy wrażenie totalnej nieprzewidywalności. Dlatego warto słuchać, być skupionym i ostatecznie zaskoczonym, bo potem czujesz się oczyszczony i wyzwolony. Wychodząc z takiego koncertu myślisz sobie, że nie jest tak wcale kurwa źle, że życie jest piękne i ma sens, bo jest w nim jakaś tajemnica. A jak jacyś goście przyjeżdżają zagrać, tylko po to by zarobić kasę, to natychmiast wszyscy są zdołowani.
A apropos tego braku ograniczeń, ma w ogóle znaczenie to na jakim zestawie grasz?
Jak dostałem propozycję grania w Łoskocie, bo przecież zawsze czułem się bardziej gitarzystą niż perkusistą, przez jakiś czas udawało mi się migać i pożyczać bębny od Jacka Oltera, ale jak już mieliśmy regularne trasy, to stawało się żenujące (śmiech), więc skompletowałem sobie zestaw, z którego byłem zadowolony i do którego się przywiązałem, bo brzmiał dobrze i mocno. A obecnie nie mam aż takiej potrzeby, bo z takich instrumentów jak wyższa formuła Sonora czy DW w każdym miejscu na świecie i w każdych warunkach, jak się je podstroi, zabrzmią dobrze.
Właśnie, wspomniałeś gitarę i Jacka Oltera. Ja w tym roku rozmawiałem z Teodorem i on powiedział, że jego pierwszym instrumentem też była gitara i przez to, gdy gra na bębnach, to chce by to było jak najbardziej melodyczne granie, więc ta gitara się bardzo odcisnęła na jego podejściu do perkusji. A jak te dwie rzeczywistości wpłynęły na siebie w twoim przypadku?
Widzę, że Teo Olter wynalazł sobie jakąś teorię (śmiech), a ja nie mam żadnej teorii. Nie wiem jak to jest, ale zauważam pewne fakty w przyrodzie i jeden z nich jest taki, że bardzo często gitarzyści lubią grać na perkusji. Pierwszy przykład z brzegu – Apostolis Anthimos, sławetny gitarzysta, który uwielbiał bębnić.
Nadal to robi.
No właśnie. Są takie pary, jak na przykład, gitara i bębny czy saksofon i bas. Z jakiegoś nieznanego mi powodu, te instrumenty się łączą. Przydałyby się pewnie badania na ten temat, ale ja nie wiem dlaczego tak się dzieje i nie będę próbował tego wytłumaczyć. Po prostu gitara jest w jakiś sposób komplementarna do perkusji i te instrumenty dobrze ze sobą współpracują.
A jak podchodzisz do koncertów solo?
Są utwory Bacha, które zostały skomponowane w taki sposób, że ta jedna gitara wystarczy. Ja muszę uczciwie powiedzieć, że tylko dlatego podjąłem się grania koncertów solowych na gitarze, ponieważ wynaleziono loop station, które pozwoliło mi symulować obecność drugiego gitarzysty, bo naturalnym partnerem dla gitary jest zwyczajnie druga gitara. A gdybym musiał znaleźć innego muzyka, to – już czysto logistycznie – musielibyśmy ćwiczyć, on mógłby mieszkać w Bratysławie czy na Spitzbergenie… Tu jest jedna ciekawa rzecz – jak grasz sam, to wszystko jest „na ciebie”. Zagrasz słaby koncert – wszystko na ciebie spadnie, zagrasz dobry – też wszystko na ciebie spadnie. Granie solo jest bardzo dobrym sprawdzianem umiejętności muzyka, a już najtrudniejszym jego wariantem jest występowanie przed ludźmi, którzy nie znają się na muzyce i nie wiedzą kim był choćby John Coltrane. Miałem taką sytuację, bo zrobiłem muzykę do filmu „Na niebie, na ziemi” Macieja Cuske i on mnie poprosił, żebym zagrał na premierze w Wylatowie, gdzie te kręgi, których dotyczył film, powstawały. I na to wydarzenie przyszli ludzie z tej wsi – z Wylatowa. Pan rolnik podjechał przyczepą, ustawiono ławki szkolne i teraz: „graj dla nas o piękny Cyganie”. I tu się to objawia – musisz pokazać to, co jest dla ciebie ważne w sztuce i przekonać ludzi do siebie, bez żadnego wspomagania. Jestem zdania, że potrafię to robić i sprawdziłem to na trasie koncertowej. Udało mi się, ale oczywiście uważam, że w muzyce jest jak w miłości – fajnie jest znaleźć partnerów, bo jak muzycy grają razem, to zaczynają się w pewnym momencie wymieniać i to jest najpiękniejsze – granie w zespole. Solo jest bardzo ascetyczną formułą, gdzie masz ograniczone możliwości.
A masz jakiś ulubiony układ pod względem ilości osób w składzie?
Ja mam jakąś obsesję liczb nieparzystych, czyli trio, kwintet, septet. Idealnym ułożeniem jest dla mnie trio. Może być bardzo różne – kontrabas / bębny / gitara, albo perkusjonalia / skrzypce / gitara, czy skrzpce / gitara / elektronika. Na mojej ostatniej płycie Cosmic Traveler core stanowi właśnie trio, które tworzę z Łukaszem Górewiczem i Patrykiem Zakrockim. Nie wiem dlaczego, ale w tym układzie najbardziej się wyżywam i jestem z niego najbardziej zadowolony.
A czy sekcja w ramach zespołu powinna być jakimś osobnym organizmem?
Wydaje mi się, że myślenie o sekcji jako o czymś osobnym jest wzięte kurwa z jakiegoś kapitalistycznego etosu pracy w fabryce, czyli: my przy tokarkach, a wy przy pługach, czy mutrach… W przypadku Arhythmic nie ma czegoś takiego jak sekcja – tu trzeba być otwartym na każdy dźwięk, słuchasz wszystkiego i reagujesz na wszystko. Opowiadanie o muzykach w kategoriach sekcji jest taką trochę pornografią muzyczną… Oczywiście – mówi się o sekcji Marleya, ale to jest upraszczanie i spłaszczanie idei muzyki, bo liczy się zespół jako całość i jeden organizm. Weźmy Beefhearta – ten coś krzyczy, recytuje, wchodzi na bas klarnet, gitary i bas szaleją… to wszystko RAZEM jest ważne.
A jak wobec tego podchodzisz do kwestii lidera?
Można powiedzieć, że ktoś założył zespół. Wyobraź sobie – nie ma nic i ty chcesz założyć zespół, więc komponujesz, praktykujesz, uczysz się jakiegoś instrumentu i dochodzisz do wniosku, że masz wizję i szukasz odpowiednich ludzi. Ci ludzie później godzą się z tobą na współpracę, czyli z punktu widzenia firmy, właścicielem interesu jest Mazzoll. On to zaczął i się z tym zmagał, znalazł sobie współpracowników i dlatego, w jakimś sensie, firmę nazywamy Coca Cola, ale z drugiej strony, kiedy jesteś na koncercie, to nie możesz powiedzieć, że tu jest jakiś lider. Jasne, wszyscy wiedzą, że to jest firma Mazzoll i blablabla i ona tu przyjechała, natomiast tak naprawdę wszyscy są liderami w tym zespole, ponieważ każdy wprowadza jakąś unikalną rzecz do tego sporu, bynajmniej służalczą, bo w tym zespole ktoś, kto jest całkowicie z tyłu może się nagle wychylić na front i w danej chwili, gdy na przykład Jerzy nic nie gra, albo zmienia technikę i gra tylko klapami, a w tym czasie Kuba [Janicki], który gra na perkusjonaliach, to wyjdzie na przód, ale też nie traktujemy tego tego tak, że teraz Kuba gra solo… absolutnie nie. Po prostu z tej galaktyki dźwięków, on wyłania się naturalnie i dzieje się tak, że jest na pierwszym planie. Wtedy można by niby powiedzieć, że przez jakiś czas, to Kuba był liderem, a jak się koncert kończy, i wszyscy zwijają sprzęt to mówimy, że to Coca Cola skończyła grać, Pepsi czy coś tam innego…, choć przepraszam, bo te nazwy są kurwa straszne, to jest syf, a my syfu nie sprzedajemy na koncertach. Mam poczucie, że w taki sposób wygląda uczciwe liderstwo. Weźmy kwintet Milesa Davisa i takie kuriozalne sytuacje, że Tony Williams mówił do niego: „Miles, a może wreszcie byś zaczął ćwiczyć?” I kto wie, czy w tym składzie najważniejszą postacią nie był główny kompozytor, czyli Wayne Shorter, a Miles był gwiazdą, która to firmowała, ale całość składała się z 5 genialnych muzyków, poza wymienionymi jeszcze Herbie Hancock i Ron Carter. I jasne – na plakatach jest napisane, że przyjeżdża Miles i jego kwintet, ale uważni słuchacze dobrze wiedzą, że jakby kogokolwiek zabrakło, to to już nie byłoby to.
No tak, jasne. Użyłeś po drodze słowa spór…
Poczekaj chwilkę…
– Sławek, daj mi proszę jeszcze…
– Stary, ja wiem, ale poszedł byś sobie raz po fajki chociaż…
– Ej, no bo ci zaraz przypierdolę…
– Weź spierdalaj, zobacz, 3 paczka idzie…
[Zapalił papierosa] No dobra, możemy gadać dalej, powiedziałeś o sporze…
Tak, na ile zderzenia budują jakość muzyki?
Wiesz, no zderzenia z chujami nie budują żadnej jakości. Wydaje mi się, że zderzenia stanowią istotę muzyki, ponieważ każdy z nas jest inny i unikalny, a kompozycja tych elementów powoduje, że wychodzi z tego niesamowita muzyka. Tylko, że jeśli w sporze, ktoś ci tłumaczy, że się nie nadajesz, to to nie jest żaden spór, tylko rodzaj faszyzmu muzycznego, a ścieranie się osobowości, gdzie ktoś ma wizję muzyki, a ktoś drugi ma inną, to co innego. Takie spory mogą się zakończyć czymś inspirującym i wartościowym, a jak jakiś idiota coś ci pierdoli, to możesz mu powiedzieć tylko: „weź się odczep ode mnie”.
Teraz wejdźmy na zupełnie inny teren – poprosiłeś mnie przed rozmową, żebym obejrzał twój film, przyznaję się bez bicia, on przerasta moje możliwości intelektualne. Mam świadomość, że tam każda scena coś znaczy, ale wyłapałem może 9-10 znaczeń, a ich są tam tysiące…
Posłuchaj – nie dlatego się zająłem filmem żeby fajnie wyglądać z kamerą, tylko dlatego, że przez 3 lata oglądałem codziennie jeden film. Jestem maniakiem filmowym i doszedłem do tego, że po 5 minutach już wiem co będzie dalej. Mnie to strasznie wkurwiało i postanowiłem zrobić taki film, który nigdy mi się nie znudzi, zawsze będę mógł do niego wrócić i oglądając powiedzieć w jakimś momencie: „O! Bardzo fajnie, że to tu właśnie jest!” Rozumiesz?
Tak (śmiech).
Moim marzeniem jest, że ludzie będą wchodzić do baru i cytować jakieś fragmenty. Czyli – wchodzi facet do baru i mówi do siedzących przy kontuarze kolesi: „ten teren jest skażony”, na co oni razem odpowiadają: „teren jest skażony dla jaj” (śmiech). Chciałem zrobić film do wielokrotnego oglądania, to jest nowa formuła. [krzyknął w bok] Sławek, daj mi jeszcze jedną fajeczkę!
Ja uważam, że to jest niedopowiedzenie. Przez dwa lata tego wszystkiego nie rozgryzę (śmiech).
Ja ten film zrobiłem niezależnie, na końcu pojawia się taka plansza, że zostało to sfinansowane całkowicie ze środków prywatnych, więc to był olbrzymi wysiłek, ale summa summarum jak film był montowany, to oglądając pierwsze trzydzieści minut… miałem 2 godzinny orgazm (śmiech).
Czyli zadanie wykonane (śmiech).
Nie, nie. Nie, że wykonane – to jest kurwa ZAJEBISTE. Wiesz, tam występują moi najbliżsi kumple – jedna rzecz forma i scenariusz, a druga to, że robisz sobie taką pocztówkę z pobytu na Ziemi, bo może się będę zwijał za chwilę, albo za 15 lat? Myślę, że to nie przepadnie i, że jak kiedyś wyląduję gdzieś na innej planecie, przyślą mi VHS, włączę sobie i powiem: „o! Właśnie ja to kurwa zrobiłem!”. Pocztówka, którą wysyłam sam do siebie w przyszłość. Były takie momenty, że nie oglądałem tego filmu na przykład pół roku i miałem wątpliwości, że może ja jestem pojebany, może to jest coś okropnego, co ja sobie w ogóle wyobrażam, może sam siebie oszukuję, sam siebie omamiam i jestem jakimś kurwa onanistą, po czym włączam sobie znów i mówię: „nie nie, rewelacja”. (śmiech).
No właśnie, powiedziałeś o wątpliwościach. Ja oglądając tę scenę, kiedy wszyscy siedzą przy stole i powtarzają pozornie identyczne, ale jednak delikatnie zmieniające się sekwencje, też miałem wątpliwości, czy ze mną jest wszystko w porządku (śmiech).
Bo nie rozumiesz jednej rzeczy – ja często przebywam sam ze sobą i nauczyłem się sam siebie rozbawiać. Mimo, że mam rodzinę, to gadam do siebie i płaczę czasem ze śmiechu. To mogą być bardzo proste sekwencje i są w tym filmie teksty, które mnie zawsze bawią i one nie pełnią funkcji logicznej, tylko pokazują kosmitę, który sam do siebie gada. Mój kolega próbował mi robić promocję [długi śmiech]… i wynalazł świetnego otwartego gościa, filozofa, który napisał taki elaborat, kończący się słowami: „a może o to chodzi, że my w ogóle nie wiemy, kim i czym na tej planecie jesteśmy? Może ten film wyraża tę niewiedzę?”. Jak on mi to mówił to zaciągnąłem się fajką i powiedziałem: – „dokładnie o to chodzi”. Ja dokonując pewnego namysłu nad naszą rzeczywistością, stwierdziłem, że jej nie rozumiem. Są pewne fakty, które się wydarzają, otaczają nas i mamy różne teorie, nauka próbuje nam też coś powiedzieć, ale na podstawowym poziomie nie wiemy z jakiego powodu jesteśmy w tych ciałach i ten film takim lobem, jak piłka, próbuje to przekazać, dlatego poprosiłem cię żebyś go obejrzał.
Zdjęcia: Paweł Karnowski
Super wywiad, teraz dopiero przeczytałem. Czy Gwincińskiemu, gdy mówi o koncercie Łoskotu w Zakopanem chodzi o Śmierdzące kwiatuszki?
Dzięki wielkie! Myślę, że to właśnie to nagranie 🙂
Zawsze się zastanawiałem (serio), skąd ten drive na Kwiatuszkach. Do tej pory wydawało mi się (przez to założenie, że jak Davis jest liderem to w muzie też, Stańko tylko potwierdzał to w Desperado) że właśnie Trzaska tam zwalnia i rozkręca momenty. A tu… może właśnie Gwinciński…?
Posłucham niedługo i dam znać! 😀