Witaj!
Od pewnego czasu utrzymuje się u mnie fascynacja zjawiskiem muzyka jazzowego – wytrenowanego, sprawnego i przede wszystkim nie za głośnego zawodnika, którego osobowość, przynajmniej częściowo, w trakcie słuchania wydobywanych przez niego dźwięków się rozpływa – tak bardzo jest czego słuchać, że na inne elementy nie wystarczy mi już percepcji.
Tak go teraz widzę i nie mogę przestać się przyglądać niczym nastolatek, który po raz pierwszy natrafił na okładkę jakiegoś pornograficznego periodyku.
Kiedy tylko bardziej nadstawiam ku niemu ucha odpoczywam, a potem kulturalnie się żegnamy i… koniec. Te nasze spotkania są niby mało emocjonalne, ale za to nie pozostawiają po sobie jakiegokolwiek ciężaru, co sprawia, że za każdym razem żegnamy się szczerym „do zobaczenia”.
Mocno pewnie idealizuję tę relację, bo moja ocena jest bliższa szczeniackiemu zauroczeniu niż refleksji opartej na latach doświadczeń, ale cóż mogę zrobić? Po ponad dekadzie podróżowania z muzykami rockowymi takie odkrycie działa na mnie wręcz onieśmielająco! W efekcie na kilka dni przed tym koncertem trąbiłem jak neofita, że kto w dzień kobiet nie pojawi się w Blue Note ten będzie żałował i wiesz co?
Miałem rację.
Dominik Bukowski Quartet (Simple Words) 08.03.2014 Blue Note Poznań
Dosłownie od pierwszej chwili było jasne, że będę mógł się pochwalić kolejnym rewelacyjnym strzałem, ale zanim opowiem o muzyce pozwolę sobie na kilka słów o wspomnianej warstwie emocjonalnej – podczas występów rockowych czy bluesowych zdarza mi się wpaść w trans i naprawdę mocno przeżywać muzykę wypływającą z głośników, przez co kwestie subtelności brzmieniowych jakby znikają, a mój organizm po dwóch godzinach jest wycieńczony – przy Jazzie, co miało miejsce i tym razem – na odwrót.
Czuję się na takich koncertach jak w kinie, gdzie na spokojnie i z pewnym dystansem mogę podziwiać każdy dźwięk, przyglądać mu się z dowolnej strony i wyjść z sali z uczuciem podobnym do tego po kąpieli w chłodnym jeziorze, gdy na dworze jest 30 stopni.
Kolejna rzecz, która mnie zachwyciła to konstrukcja i zmienny nastrój większości kompozycji.
Długie, pełne improwizacji utwory, które nie tylko zaskakiwały mnie muzycznie, ale właśnie emocjonalnie.
Spróbuję nakreślić o co mi chodzi na przykładzie jednego z utworów – jasne i pogodne barwy wibrafonu przeszły płynnie w długą i osadzoną w szarościach partię fortepianu, podbitą kontrabasem i niepokojącymi akcentami perkusyjnymi – po to, by pod koniec wrócić do form, które rozpoczynały całość. Ten klamrowy, zmienny schemat był tego wieczoru wielokrotnie przetwarzany na wszelkie możliwe sposoby i za każdym razem byłem porażony – MISTRZOSTWO!
W ogóle numery z nowej płyty, które zdominowały ten wieczór, bardzo mi się podobały, a jeśli miałbym wskazać faworyta, to byłby to Toxic Message.
Jeśli zaś chodzi o poszczególnych muzyków, to na samą myśl o ich opisywaniu przechodzą mnie ciarki!
Wszyscy i to bez wyjątku, wcisnęli mnie w krzesło – Dominik Bukowski do tego projektu dobrał sobie skład tak powalający, że zupełnie nie wiem od czego zacząć.
Mimo że zaprezentowana muzyka była całkiem grzeczna, to pierwsze skojarzenie, które rzuca mi się na myśl, to delikatna nadpobudliwość bijąca od tego zespołu – zaciętą i czasem śmiesznie wykrzywioną miną, przy bardziej odjazdowych partiach, popisał się każdy.
Perkusista zabił mnie prędkością, finezją i multiplikacją pojedynczych, zupełnie impertynenckich uderzeń na talerzach. Nigdy wcześniej nie widziałem muzyka, który w ciągu minuty zmieniałby zestaw pałek od 3 do 5 razy, jednocześnie wiercąc się na stołku i grzebiąc przy zestawie – kolejny kosmita w ludzkim przebraniu!
Pianista, mimo że niezwykle sprawny, grał w stonowany i dość ujmujący sposób – dotykał klawiszy z taką klasą i świadomością ich dźwięczności, że przez moment zastanawiałem się czy przypadkiem nie są to najlepsze momenty klawiszowe jakie słyszałem do tej pory na żywo.
No i… nucił pod nosem każdą graną przez siebie partię!
Piotr Lemańczyk na kontrabasie chyba najbardziej mnie zaskoczył – zagrał zupełnie inaczej niż na ostatnim koncercie Orange Trane. Tym razem pozwalał sobie na dużo więcej szarpanych, mocnych i brudnych dźwięków, a kiedy miał się ładnie wtopić w tło, nagle znikał, subtelnie tworząc przestrzeń między popisami kolegów.
A nad tym wszystkim król wieczoru, który, niejednokrotnie wysuwając się w miksie na sam przód, nabijał na wibrafonie zarówno delikatne, ładne melodie, jak i szybkościowe, pełne łamańców (i kwaśnych min) fragmenty, po których wcześniej wbity w krzesło, myślałem, że z niego spadnę.
REWELACYJNY WYSTĘP!
Podczas którego udało mi się nawet coś nagrać – niestety, z obrazem trochę mi nie wyszło, ale dźwięk mam nadzieję obroni się sam, nawet po youtubowej kompresji:
https://www.youtube.com/watch?v=c5Gl73Mkubc&feature=youtu.be
Miej się dobrze i jeszcze raz bardzo dziękuję za Twoją uwagę!