NAJPROSTSZE DŹWIĘKI (rozmowa z Andrzejem Kubiakiem)

nawordpressa1.pngnawordpress2.png

Są pewne osoby, z którymi relacja (po latach) okazuje się punktem zwrotnym w kontakcie z muzyką. Dla mnie to właśnie jedna z nich. Żywy punkt odniesienia. W tej chwili zacząłem się nawet zastanawiać, czy to aby nie pierwszy perkusista, na którego – podczas koncertów – zacząłem baczniej zwracać uwagę… bardzo możliwe.

Rozmowa z Andrzejem Kubiakiem / 20.05.2017 / Poznań

Kiedy rozmawiałem z Józefem Skrzekiem powiedział tak: Ten samodział od Mayonesa był świetny! Miałem ich kilka bo dostałem je jako prototypy i na nich też nagrałem pierwszą płytę SBB, tę w Stodole. Niestety ktoś tam później mi je podwędził (śmiech), szkoda. Ty też chyba miałeś podobne doświadczenie z bębnami?

Zrobiłeś taki gest ręką, że czuję się jakbym to zobaczył (śmiech). A z bębnami to prawda. Mieliśmy takie próby w Eskulapie, tylko z kim? Z Wielką Łodzią chyba… albo z Hot Water. To był metalowy Ludwig kupiony od jednego z muzyków z orkiestry Zbigniewa Górnego – wtedy zdobycie takiego zestawu to było przeżycie, możliwe zresztą tylko dzięki korzystnemu zakupowi dolarów od mojego wspaniałego, wesołego Wujka Józia, kominiarza ze Środy Śląskiej. Później przestaliśmy tam grać i po czasie dowiedziałem się, że niewiele z tego zostało. Co ciekawe – te pozostałości nabrały potem nowego życia bo się Darek Nowicki nimi zainteresował. Trzeba było wykonać przy tym ogromną pracę, bo w stanie surowym to się już do niczego nie nadawało, ale Darek to umie, zajął się tym bardzo konkretnie, ale co się z nimi dalej działo? Nie wiem (śmiech).

A Twój obecny zestaw…

Zauważ! Ja właściwie też go teraz nie mam. Jest u Grubego [Krzysztof Rybarczyk] i też nie do końca wiem, co się z nimi dzieje. Ja chyba jestem trochę jak kukułka – swoje jaja mam tu i ówdzie porozrzucane (śmiech). Historia o tym, jak wszedłem w posiadanie tej perkusji też jest ciekawa. Swego czasu dostałem zaproszenie od Piotra Kałużnego, a to był czas kiedy mieliśmy jakąś przerwę z Łódką i wtedy jego przyjaciel Szymon Rogalski – z zawodu biznesmen, który zajmował się handlem wykładzinami, ale z tego co wiem skończył wyższą szkołę muzyczną, jest flecistą, miał też ciągoty do śpiewania, zapragnął się z tego wiru pracy trochę wyrwać i pograć. Znali się z Piotrem, na basie Geniu Orlicki, który grał na przykład z Wojciechem Skowrońskim i obracał się w takich jazz-rockowych składach, no i ja na bębnach. Do dziś wydaje mi się to niewyobrażalne. Sami zawodowi muzycy, Piotr Kałużny, który jest autorytetem dla każdego pianisty w Poznaniu i nie tylko i ja (śmiech).

Ja tam się nie dziwię i wcale mnie to nie bawi!

Z tym łączy się też pewne symboliczne zdarzenie, że jeszcze odłożę na chwilkę pytanie o bębny, bo mieliśmy trochę prób, nagraliśmy płytę, koncertów było mało, prawie wcale. Choć jeden, który potem został zarejestrowany, był fajny. Graliśmy z okazji benefisu Piotrka Kałużnego – to trwało kilka dni, było kilku wykonawców. Wielka Łódź też była, Jan „Izba” Izbiński… I wtedy na naszym koncercie (Kakapo) na „przeszkadzajkach” grał Krzysztof Przybyłowicz! Mój, można powiedzieć, naturalny idol, bo byłem wielkim fanem String Connection. Nie wiem, ile razy ich widziałem? 20? Może więcej! I to zawsze było słuchanie z wypiekami na twarzy, to były ważne wieczory. Uwielbiałem ten pierwszy skład, legendarna ekipa. No i to, że doszło do tego, że graliśmy razem, to coś nieprawdopodobnego. Ciary i czary.

A jak z tymi bębnami?

No właśnie! Bo ja nie miałem wtedy perkusji – pomoc zaoferował mi właśnie Szymon! On zrobił jakieś rozpoznanie wśród znajomych muzyków i zdecydował, że ten czarny Pearl będzie dobry. Zaproponował taki prosty układ, że on mi ten sprzęt kupi, a ja będę to jakoś powoli spłacał, no i spłaciłem (śmiech). Do dziś mu jestem wdzięczny.

Jakoś nie dziwi mnie, że to nie Ty wybierałeś sobie bębny (śmiech), bo kiedy słuchałem nagrań z dwóch koncertów Boogie Chilli z 2007 roku, oddalonych od siebie o zaledwie 3 dni i tej podwójnej płyty Wielkiej Łodzi, która w sumie też jest, w pewnym sensie koncertowa, bo nagrywana na setkę, to doszedłem do wniosku, że w każdym przypadku grasz na tych samych bębnach, a brzmienie jest zawsze inne. Czy Ty w ogóle dążysz do jakieś powtarzalności na gruncie brzmienia?

Nie dążę (śmiech). Ja te rzeczy usłyszałem jak były gotowe, nie siedziałem przy stole mikserskim i muszę powiedzieć, że jestem z tych nagrań zadowolony (robota Przemka Ślużyńskiego) i to jest wyjątek, bo moje wcześniejsze sesje nie podobały mi się nigdy. Przez długi czas miałem wdrukowaną sztywność wewnętrzną. Ten krytyk dominował w ocenie mojej roli jako muzyka. Zresztą do dziś uważam, że moją historię można rozpatrywać jako jakąś ciekawostkę gościa, który miał to szczęście, że naturalnie złapał kontakt z muzyką, bo w pewnym momencie ona była dla mnie bardzo ważna i to jakoś poszło dalej. Ja nigdy – jak widzisz – nie dbałem o jakieś techniczne sprawy, szczegóły. U mnie to jest jakiś atawizm. Przeżywam granie tak samo, jak na samym początku, kiedy pukałem po krzesłach słuchając kaset. A jeśli jesteśmy przy początkach – słuchałem różnych rzeczy, ale zawsze czułem niechęć do „białego” bluesa, ciągnęło mnie do tego prostego, „czarnego” grania i tu niesłuchanie ważną rolę odegrał Piotr Woźniak…

Możesz o nim powiedzieć coś więcej? Ja wiem tyle, że z założenia rozmawia z ludźmi tylko po angielsku…

Tak. Człowiek niezwykły, o niesamowitym umyśle. Cokolwiek bym nie powiedział, to będzie za mało… I to, co dzięki niemu mogłem przeżyć i czego się nauczyłem, tego nie da się oddać. To jakiś nieskończony wymiar, bo jego wielka bezczelność, wiara i talent, a nawet niezliczone talenty, były absolutną podstawą pojawienia się zespołu Break Band, który dla mnie jest żywą historią. Piotr mnie wciągnął do grania, gdy dowiedział się, że mnie też interesują „czarni” w muzyce. Był wtedy – i tak jest do dziś, co wiem, choć nie mam z nim kontaktu – nieprzytomnie pochłonięty funkiem i właśnie bębnami, perkusją. Kupił sobie kocioł i werbel, a mieszkał na 13 piętrze 14 piętrowego wieżowca, w którym ściany nie były najgrubsze… Nie miał nawet statywów, jakoś to sobie ustawił na krzesłach i zaczął ćwiczyć. Nie miał kłopotu z tym, że wszyscy w tym budynku to słyszą. Nie miał wobec tego wielu sympatyków wśród sąsiadów i nawet wydarzyła się taka sytuacja, że pewnego dnia usłyszał dzwonek do drzwi, a gdy je otworzył, to nagle wpadło do mieszkania dwóch facetów, którzy bez słowa rzucili się na niego z pięściami. Na ich nieszczęście, Piotr trenował też boks, a Muhammad Ali był jego mistrzem jeszcze przed The Commodores, Temptations czy Tower of Power, więc po krótkiej wymianie strzałów Panowie wylądowali z powrotem na klatce schodowej. Jeden nawet „zostawił” u Piotra zegarek, po który już nie wrócił (śmiech). Za wszystko się tak brał – działał zdecydowanie, metodycznie, ostro, i bardzo szybko osiągał wybitne rezultaty. Miał potem jeszcze kilka nieprzyjemnych sytuacji – ktoś tam zostawił kupę na wycieraczce, ale nie przejmował się (śmiech).

No dobra! To wiąże mi się z czymś takim jak emocje…

Oj tak! (śmiech), na wielu poziomach!

No właśnie – powiedziałeś mi kiedyś, że „grasz emocjami”, co to znaczy? Zresztą zauważyłem już dawno, że szczególnie gdy grasz w wolnych tempach, to tam prawie nie ma powtarzalności! Groove jest cały czas, ale trzymany miękko, a ta materia się wciąż przesuwa…

Powiedziałbym tak – jak zacząłem doświadczać radości z grania, to zaczęło być dla mnie ważne, żeby to było jak najbardziej autentyczne. Nie interesował mnie rozwój w sensie szkolnym. Raczej mam na myśli sięganie po coś z taką wewnętrzną pewnością, że nie mogę tego robić inaczej, mimo że byłem świadom swoich ograniczeń. W tym znajdowałem swoją siłę i to mi pozwalało funkcjonować na scenie, bo wiedziałem, że to jest od wewnątrz prawdziwe i okazało się później, że to słychać i że inni też to czują! To było niezwykle istotne odkrycie – ten złapany, pomimo różnych zachwiań, rodzaj świeżości w danej chwili, który wcale nie musi wiązać się z komfortem, bo do dziś mam problemy z tym, żeby być zrozumianym. I to jest ten sam trop – odnajdowanie swojego miejsca w życiu i graniu. Zresztą do dziś zachowałem w sobie wiele z chłopca, którego lubię, ale wciąż mam wrażenie, że nie potrafię dać mu odpowiednio dużo komfortu. To się też wiąże z instynktem, któremu ufam. I jeśli w muzyce cokolwiek udało mi się przekazać, to właśnie w ten sposób.

Wobec tego bardziej koncentrujesz się na tym by mieć kontakt z własnym wnętrzem, czy właśnie skupienie na tym, co grają inni muzycy pozwala wywołać ten opisany wcześniej stan? Jaki wpływ na Twoją grę ma publiczność?

Szczerze mówiąc, rzadko miałem taki komfort, żebym mógł powiedzieć, że mam dobry kontakt z ludźmi, z którymi gram. Raczej to był konflikt (śmiech). Choć też nie do końca – po prostu sytuacje były zmienne. Jak w rodzinie. Bywało trudno, ale zawsze te relacje były dla mnie ważne. I w tym otoczeniu musiałem sobie znaleźć takie miejsce, żeby uzyskać jakąś żywą interakcję – poszukiwałem bliskości, radości w tym byciu razem. Często się nie udawało. Dużo frustracji, braku połączenia i wrażenie funkcjonowania w martwej sytuacji, ale ciągle chciałem używać tych wszystkich okoliczności tak, by wyprowadzić z nich coś dla siebie. I do tego jest mi potrzebny kontakt przede wszystkim z samym sobą. Wtedy mogę coś wypuścić na zewnątrz. Reakcje ludzi nie są mi do końca obojętne, ale przyglądam się im nieufnie i z dystansem, ale też z uwagą i sympatią.

To zapytam Cię jeszcze o porozumienie z Przemkiem Ślużyńskim. Znasz moją opinię, zresztą on też ją zna, że wy brzmicie jak jeden organizm. Nie graliście ze sobą 3 lata – mam na myśli tę ostatnią przerwę, a potem zagraliście z marszu i słyszałem ten sam puls, który znam od lat. Wszystko się zgadzało. Jak to możliwe?

To są kosmiczne tematy. Nie mam gotowej odpowiedzi. Wiem, że przez te trzy lata Przemek od czasu do czasu grywał, ja nie. W ogóle, nic. Zero kontaktu z instrumentem. Spotkaliśmy się i zagraliśmy bez próby. Ja sobie w domu kilka razy popukałem po udzie, krzesełku, ale wcześniej żadnego ćwiczenia. Wiesz, to są bardzo ludzkie sprawy. Ja jestem taki, a nie inny i w temacie tej naturalności, autentyczności, szczerości i świeżości, o których mówiliśmy wcześniej, jestem nieustępliwy, pewnie trudny, ale mam do tego wielkie zaufanie, a z Przemem znamy się, z przerwami, ponad 30 lat. Kiedy się zderzymy na scenie, gdy się widzimy, wychodzi na jaw, że to silna więź, przy jednoczesnym byciu na kompletnie różnych biegunach – niby ta sama rzeczywistość, ale galaktyki z różnych krańców. (śmiech) Całkowicie. Ale jakoś… stykają się! Ta cudowność polega na pewnej zwykłości – bo pamiętam tamten koncert. Wszyscy, nie mam wątpliwości, byli w trakcie i po koncercie, zwyczajnie szczęśliwi. Nie tylko ja i Przemek. Coś się zdarzyło. Prosta radość grania. I wtedy czułem, że publika też to odbiera.

Dla mnie też ten drugi koncert był magiczny…

Tak. Dla mnie to też było magiczne. Zresztą to spotkanie miało swoją wagę. To, że Robert [Kordylewski] mnie zaprosił, i to, co mi wtedy powiedział, nosiło już znamiona magii, bo po raz kolejny uzyskałem potwierdzenie, że to założenie, do którego wciąż tu wracamy, jest słuszne. To się później przełożyło wprost na muzykę. Przecież nawet nie wiedzieliśmy, co będziemy grali! Wiadomo, że mniej więcej bluesa, ale nic poza tym. Nic. To wszystko było otwarte i miało w sobie coś ze skrajności. Ta skrajność jest wszyta w ten zespół [Blues Boat]. Każdy z nas jest trochę samotnikiem. Każdy jest świrem. Ja też. I żaden z nas nie jest specjalnie wylewny, a to, jak dużo i czego się wtedy nasłuchałem i ile sam powiedziałem, po prostu było niesamowite. Mówiliśmy sobie wprost o tym, jak fajnie się gra, jak się lubimy, jak się cieszymy. Przemek wtedy powiedział: „Ty nawet nie wiesz, jak fajnie grasz!”.

Ja bym się z nim zgodził (śmiech).

To oddaje jakoś ten czas. I to uczucie pozwala czasem uruchomić pewną bezczelność w graniu, z której mogę być zadowolony.

To poczekaj! Jeszcze jedno zdarzenie, które wydaje mi się z tym stanem łączyć. Znasz moją opinię o końcowym okresie Wielkiej Łodzi, uważam jednak, że moment pojawienia się Bobbiego Mercy Oliviera sprawił, że wypłynęliście na bardzo wysokie wody.

Czyste. Tak. Na samym początku miałem wrażenie, że on się bardziej cieszy z tego spotkania, niż my (śmiech). My, ciut – choć może tylko ja – spięci, a On nic! Szczęśliwy i z uśmiechem od ucha do ucha, jakby niecierpliwy, żeby grać i jechać dalej! Jego jasność, oczywistość, radość, power i jakaś cudowna prostota, roztopiły wszelki dystans. To był (i jest!) absolutny prawdziwek, który nie miał żadnych barier. Jego światło i energia, rozproszyły chmury i przeczyściły, naoliwiły ten nieco przyrdzewiały organizm. W jednej chwili wszystko było jasne, zgadzało się, działało i płynęło! Bez wysiłku i tak jak trzeba. Why I Sing The Blues zagraliśmy po raz pierwszy, podobnie jak parę innych utworów, na próbie przed koncertem, ale wtedy dosłownie liznęliśmy go po wierzchu. I nagle na scenie padł ten tytuł, a w składzie lekka dezorientacja… złapałem wzrok Jasia [Janusz Siemienas], z delikatną paniką w źrenicach, nabiłem rytm i… poszło! (śmiech).

Skoro jesteśmy na koncercie, to zaczepię się o wrażenie, które mam po każdym Twoim graniu. Ono jest nieco schizofreniczne i zastanawiam się, która z tych dwóch realizowanych w jednym czasie, ale też wykluczających się w teorii cech jest dla Ciebie ważniejsza. Jak bardzo chcesz budować podstawę dla zespołu, a na ile ruszasz w taką osobną indywidualną podróż i piszesz swoją historię? Bo z jednej strony pamiętam słowa Barta Cholewińskiego o tym, że jesteś równy jak metronom, a jednocześnie w tej równości wszystko pływa…

Te słowa Bartka są czymś z zupełnie nie do mnie należącej bajki. Ja miałem wielki kompleks w związku z tym, że uważałem, że gram nierówno. I takie komplementy wiele razy słyszałem, że jestem jakimś niby najrówniej grającym perkusistą, ale nigdy ich nie rozumiałem, przyjmując je jednocześnie jak zbawienie i cud (śmiech), bo wiesz, że nie grasz równo, a słyszysz co innego. A co do pierwszej części pytania – dokładnie tak jak powiedziałeś. Mógłbym odpowiedzieć – jedno i drugie. Wiem, że moją rolą jest trzymanie pewnego porządku i ja się chętnie za to biorę – jestem tym, który reszcie coś daje, jakoś ją wspiera. To mi odpowiada, a jednocześnie wciąż żyje jakaś konieczność i głos, by to robić autonomicznie i po swojemu. To dziecko we mnie ciągle chce coś wywinąć (śmiech), więc te podejścia są równie ważne.

Dobra. To teraz ta kwestia prób. Bo znamy się już 10 lat…

Tak? W sumie niedługo (śmiech)

Dla mnie długo!

Żartowałem (śmiech).

I przez te 10 lat przed każdym koncertem słyszałem od Ciebie jedno zdanie „a takie spontaniczne granie, bez próby”. Dlaczego?

Faktycznie. Chyba przez ostatnich 10 lat nigdy nie było (śmiech), ale to nie było zamierzone, po prostu rodzaj relacji z ludźmi w tych składach był taki, że do prób nie mieli przekonania. Robert Kordylewski jest tu najlepszym przykładem. Ma jakąś potrzebę, by tego unikać. Chłopaki z Wielkiej Łodzi, w późniejszych latach, też niechętnie. W Boogie Chilli praktycznie tak samo. A ja sam bym zrobił próbę, ale akceptuję warunki takimi, jakimi są, bo jeśli już chcę coś zrobić i wchodzę w to, to kwestia próbowania schodzi na dalszy plan. Próbę widzę jako przestrzeń umożliwiającą szukanie w pewnych ciemnościach, że coś nie wychodzi, ale ciągle kopiesz i potem tego znaleziska na scenie można dotknąć pełniej. Próby robiliśmy w składzie ze wspomnianym Piotrem Woźniakiem w Break Bandzie. On stosował pewien zapis – nie klasyczny, nutowy – ale własny. Wymyślił metodę „kropkową”, umożliwiającą przelanie tych połamanych rytmów na papier. Wiesz, później, choćby w Boogie Chilli, dominowały tylko jakieś triole i ósemki, a w Break Bandzie jednak graliśmy skomplikowane rzeczy. Wychodziliśmy od – nie przymierzając – Hancock’a, i po opanowaniu tej podstawy, mogliśmy się bawić. Rytm, emocja, energia były najważniejsze w tym składzie. Zresztą, mieliśmy też jakieś nagrania, koncerty i pamiętam, że raz wzięliśmy udział w konkursie Śpiewać każdy może w Nurcie, na którym wystąpił też, zupełnie nikomu wtedy nieznany chłopak – Mietek Szcześniak. Przyszedł tylko z gitarą i śpiewał jakieś romanse rosyjskie, zresztą przepięknie, ale myśmy wtedy narobili takiego szumu, że jury, pod przewodnictwem Wandy Kwietniewskiej zdecydowało, że to jednak nam przyznano zwycięstwo, a on zajął drugie miejsce. Bardzo cenię Mietka Szcześniaka i cieszy mnie, że ta nasza bezpardonowa siła mogła konkurować z tak niezwykłym talentem. I to geniusz Piotra rozpalił w nas ten ogień. Ten zespół to była prawdziwa kuźnia, do której trafiliśmy zupełnie nieoszlifowani. Teraz, jak o tym myślę, to nigdy nie miałem z Piotrem muzycznie takiej sytuacji, pod którą bym się nie podpisał, albo żebym był w opozycji do niego. Z Krzysiem Rybarczykiem i Maćkiem Sobczakiem było… trochę inaczej (śmiech).

To teraz już pytanie na koniec. Na ile ważna jest dla Ciebie w muzyce forma, a na ile wykonanie? Ważniejsze jest co czy jak?

[dłuższa cisza] To fajne pytanie. Bo ciągle mam w sobie takiego poszukiwacza formy i często coś mi się podoba ze względu na nią, ale wciąż tkwi we mnie przekonanie, że bez treści i emocji się nie da. Bliższe jest mi teraz to, że z ciszy i paru jakichś najprostszych dźwięków można zbudować i wykreować coś ważnego. To jest więc „przeciw” tej formie, ale ona się zawsze pojawia. Ta cisza jest zaproszeniem do niej.

Fotografie: Maks Krybus

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s