WĘDROWNY GOŁĄB (relacja z koncertu Józefa Skrzeka)

józef.jpg

Cześć!

To jeden z takich koncertów, na które ostrzyłem sobie zęby od dawna. Opis brzmiał następująco: Viator – koncert na organy piszczałkowe i Moog. I choć ostatecznie było zupełnie inaczej niż oczekiwałem, to pod kilkoma względami występ okazał się sporym przeżyciem.

Józef Skrzek 04-06-2016, XII Festiwalu Kultury Słowiańskiej i Cysterskiej, Ląd nad Wartą

Wobec powyższego spodziewałem się, że całość zostanie oparta wyłącznie o dialog klasztornych organów i 40 letniego Minimooga, a także, że najpewniej usłyszę jedną, długą, instrumentalną, w większości improwizowaną, formę – pomyliłem się.

Na organach Józef Skrzek zagrał zaledwie kilka minut, na samym początku, a później – już do końca – wykonywał raczej skoncentrowane, starannie zaaranżowane kompozycje, z pewną domieszką, zwykle dość krótkich, partii solowych.

Nie ma co ukrywać – nie jestem fanem większości zagranej tego dnia muzyki. To zupełnie nie moje dźwięki i gdybym słuchał poszczególnych utworów w wersjach studyjnych, byłbym zapewne, niemal każdorazowo, bardzo krytyczny.

Nigdy też nie należałem do zwolenników barw, które można uzyskać przy pomocy syntezatorów (wśród których Minimoog jest wyjątkiem potwierdzający regułę), a stanowiły one, obok wokalu, kręgosłup tego repertuaru, co nieraz bywało trudne i prowokowało naturalnie pytanie, o ile bardziej podobałaby mi się całość gdyby podstawę stanowiło brzmienie hammonda, fortepianu lub właśnie organów?

To wszystko jednak sfera – poniekąd – teoretyczna, bo w tej muzyce pojawiło się coś nieuchwytnego, co sprawiło, że mój odbiór był inny niż można by wywnioskować z wcześniejszych deklaracji.

Na pewno niemałe znaczenie miała akustyka klasztoru – NIGDY wcześniej czegoś podobnego nie słyszałem. Wnętrze uszlachetniało dosłownie każdą frazę, dodając jej przestrzeni i zachwycającej przejrzystości. Żadna sala w której dotychczas słuchałem muzyki nie mogła się równać z tym XII wiecznym kościołem.

Kolejny element to wykonawcza pewność i klasa, wychodząca na wierzch przy każdej nadarzającej się okazji – to po prostu było TO.  I w połączeniu z doskonałą dyspozycją wokalną, poważnym zaangażowaniem muzyka w koncert i cały czas wyczuwalnym wewnętrznym przekonaniem do tego co robi, odciskało na mnie mocne piętno.

To wrażenie wzmacniały również partie grane na Moogu, tak silnie przywodzące skojarzenia z chlubnym, moim zdaniem, brzmieniem szkoły berlińskiej, dającym o sobie znać już w rozpoczynającym koncert – chwilami przeszywającym (głos!) – Pielgrzymie.

Pozostał jeszcze, niebywale, osobisty charakter części pieśni – trudno mi jakkolwiek się do niego odnieść, tak jak niemożliwa jest ocena czyichś zwierzeń, czy przeżyć, ale sam fakt obcowania z tak bezpośrednimi lirykami nie pozostawał bez znaczenia.

Zaśpiewanie takich tekstów wydaje mi się swego rodzaju odwagą i wcale nie dziwi mnie porównanie, którego Józef Skrzek użył w naszej przedkoncertowej rozmowie, mówiąc wprost: solowe koncerty to jest spowiedź.

Najbardziej bajkowym momentem okazał się natomiast fragment próby, kiedy to do wokalu i wypuszczanych co chwilę pasm klawiszowych nagle dołączył… śpiew ptaków. I tego współbrzmienia – mam nadzieję – nigdy nie zapomnę.

Fotografia: archiwum Józefa Skrzeka

 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s