Ostatni raz coś podobnego przeżyłem w zeszłym roku, podczas koncertu Jerzego Mazzolla i Waldka Knadego. Stan uniemożliwiający jakikolwiek intencjonalny ruch myśli, przypominający próbę wypowiedzenia dorzecznego zdania w nieznanym języku.
Bastarda Trio (Szamburski / Górczyński / Pokrzywiński) / 22.10.2017 / Sala im. Władysława Szpilmana PR 2, Warszawa
Taka czysta kartka i całkowity brak kontroli, to za każdym razem ryzyko i trudność – dźwięk musi wykonać ze mną bardzo konkretną pracę i nigdy nie wiadomo, jak długo ona potrwa i czy w ogóle przyniesie oczekiwany rezultat. Przełamywanie tej wewnętrznej bariery, w – symptomatycznej dla podobnych miejsc – atmosferze, zdominowanej (z początku) przez powagę, sztywność i wyższość niewypowiedzianych reguł nad naturalnie toczącym się życiem samego wydarzenia, to niewdzięczne zadanie i uciążliwe doświadczenie.
Na szczęście zmiana przyszła dość szybko, przynosząc niespotykaną ulgę, będącą dla warunków mojego odbioru tym, czym dla roślin jest żyzna gleba – wzrastało na niej uczucie wszechogarniającego, nieskrępowanego i głębokiego… spokoju. Skrzydła rozpostarła naczelna harmonia, której inne elementy zostały bezwzględnie poddane, co jednak nie wykluczało swobodnych i nacechowanych indywidualnością posunięć.
Od Michała Górczyńskiego biła szorstka, skalna, grzmiąca i niewzruszona stałość. Nie umiałem się uwolnić od myśli, że jego gra to ciężka – niczym rzeźbienie w kamieniu – praca, natomiast w bacznych i przepełnionych świadomością frazach Tomasza Pokrzywińskiego żył również spryt i dziarska frywolność. W motywach i melodiach eksponowanych przez Pawła Szamburskiego tkwił chyba sens i sedno tej muzyki. One przynosiły jakąś prawdę o przeszłości, pozwalały realnie dotknąć wstrząsającej i progowej różnicy, jednocześnie nie pobudzając nostalgicznej refleksji, bo prąd i charakter wykonania sprawiał, że aktualność i doczesność oddziaływała równie mocno jak zamierzchłość.
Dlatego nieskończonym zagadnieniem i kluczowym konfliktem – stale ścierających i naciągających się wzajemnie wątpliwości – pozostaje dla mnie pytanie na ile realizować podstawowy zapis, a na ile od niego odejść? Główny – abstrakcyjny, duchowy i kontemplacyjny – kierunek, zdecydowanie zagięto dwa razy. Jedna z kompozycji pewnie zbliżyła się do muzyki współczesnej, a wejście Marcina Maseckiego natychmiast otworzyło nową ścieżkę, kontynuowaną na tyle długo, że blisko mi do myśli o rozpoczęciu i zamknięciu drugiego występu.
Dzień później bałem się porównania z płytą. Zwykle po żywym zetknięciu mam poważny problem z akceptacją studyjnej adaptacji, ale nie mogłem się pohamować i… beztrosko odetchnąłem. To wszystko tam jest, tylko odrobinę zakryte. Koncert był niczym spojrzenie w lustro wody krystalicznie czystego jeziora, kiedy mimo znacznej głębokości można, bez przeszkód, dostrzec kamyki na dnie. Album to obraz nieco zaciemniony, jakby delikatnie zmącony, ale wciąż wyrazisty i więcej niż skutecznie przywołujący wspomniane wcześniej wartości.